Za nic nie potrafię się uspokoić. Choć próbuję za wszelką cenę powstrzymać napływające łzy to gdy tylko próbuję otworzyć usta samowolnie znów ściekają po moich policzkach. Zbyszek z anielską cierpliwością siedzi przy mnie czekając aż zdradzę mu przyczynę mojego stanu. Boję się mu tego powiedzieć. Najzwyczajniej w świecie się boję. Boję się jak zareaguje. Sama myśl o tym diabelstwie mnie przeraża. W głowie rodzi się też pytanie: dlaczego właśnie ja? Kiedy wydawać się mogło ,że wszystko będzie dobrze i zupełnie jak dawniej nagle wszystko obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Wszystko obraca się w gruz. Moje życie wisi na włosku. To cholerstwo pochłania mnie od środka i nie mogę nic z tym zrobić.
-Lena.-mówi spokojnie gładząc dłonią moje plecy. Wreszcie uspokajam się na tyle ,że próbuje zebrać się na odwagę. Muszę mu to powiedzieć. Musi znać prawdę.
-Zbyszek, ja.. mnie za pół roku może tu nie być.-mówię ledwo powstrzymując łzy
-Wyjeżdżasz?-mruży oczy
-Nie.-przeczę
-Więc o co chodzi?-pyta zupełnie zdezorientowany
-Ja..-zawieszam głos biorąc głęboki oddech- Ja umieram...-odparłam czując łzy na swoim policzku. Patrzył na mnie przerażonym wzrokiem.-To nie jest anemia. Jestem chora. Mam...-zawiesiłam głos próbując tylko nie wybuchnąć płaczem- Mam raka.-nie dałam rady. Wybuchnęłam płaczem.
-To pewne?-pyta łamiącym się głosem
-Powtarzali badanie cztery razy. Za każdym razem wyszło to samo.-chlipałam
-Nie płacz. Damy radę. Słyszysz?-mówił obejmując mnie najmocniej jak tylko potrafił ogromnie chciałam w to wierzyć. Jednak wiadomość o chorobie zupełnie mnie dobiła. Nie potrafiłam znaleźć żadnych pozytywów ów. Teraz jestem, ale za chwilę może mnie być. Zaczął się wyścig z czasem. Najważniejsza walka mojego życia jaką mam do odbycia.
-Co jeśli mi się nie uda?-pytam zapłakana pociągając nosem
-Nawet tak nie mów. Nie pozwalam ci. Wszystko będzie dobrze, nie możesz się poddać.-uniósł dłonią mój podbródek- Kocham cię i nie myśl ,że pozwolę ci się poddać.-pogładził dłonią mój policzek ocierając pojedynczą łzę po nim spływającą.
-Przepraszam ,że zepsułam ci taki dzień.-otarłam łzy
-Nie żartuj nawet. Teraz ty jesteś najważniejsza.-przytulił mnie do siebie
-Boję się.-powiedziałam cicho
-Ja też.-odpowiada- Ale razem damy radę. Musimy.
Siedzę wtulona w niego jak przestraszona mała dziewczynka. Gdyby nie on pewnie bym się w tym momencie załamała i poddała. Dzięki niemu wiedziałam ,że muszę walczyć. Chociażby dla niego. Choć ta informacja zupełnie mnie dobiła i przeraziła.
Następne dni i tygodnie mijały w ślimaczym tempie. Na trzydzieści jeden dni, zaledwie pięć spędziłam w domu, resztę spędziłam w szpitalu ,który powoli stawał się moim drugim domem. Mój stan był na tyle poważny ,że faszerowanie mnie wszelkimi dawkami leków było tylko odraczaniem wyroku. Potrzebowałam przeszczepu. Najgorsze było to ,że nikt w rodzinie nie mógł zostać dawcą bo miałam rzadką grupę krwi jaką było A Rh-. Dawcy widać nie było, a czas uciekał. Nikłam w oczach. Traciłam na wadze niemiłosiernie. Oczy straciły dawny blask, zawsze uśmiechnięta twarz zamieniła się na pełną bólu. Momentami nie miałam już na nic siły. Codziennie transfuzje krwi, codziennie końskie dawki leków, które wyniszczały mnie od środka na równi z tym cholerstwem. Z dnia na dzień zamiast lepiej czułam się tylko gorzej i gorzej. Byłam co raz słabsza, wszystko mnie bolało. Marzyłam wreszcie o dniu w którym wreszcie znajdzie się dawca. Jednak z dnia na dzień się bardziej rozczarowuje. W zasadzie gdyby nie ogromny optymizm Bartmana już dawno bym się załamał i poddała. Kiedy nie miałam już siły walczyć, on dawał mi takiego ogromnego kopniaka i motywował do dalszej walki. Mój układ odpornościowy zaczynał szwankować od przyjmowanej chemii. Z resztą cały mój organizm się buntował. Korzystałam ,więc z ostatniej chwili by zaczerpnąć świeżego powietrza. Włożyłam kurtkę na dres ,który stał się moim codziennym odzieniem i poszłam się przejść po klinicznym parku. Kiedy tylko do moich nozdrzy dotarł powiew świeżego, październikowego powietrza od razu było mi lepiej. Po krótki spacerze przysiadałam na ławce. Napawałam się piękną polską złotą jesienią. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego ,że może to być moja ostatnia. Gdy się dowiedziałam ,że jestem chora panicznie bałam się śmierci. Teraz się z nią oswoiłam. To naturalna kolej rzeczy. Ktoś umiera niezależnie od wieku, stanu majątkowego, zawodu. Śmierć nie wybiera. Na każdego z nas przyjdzie kolej prędzej lub później. Owszem, bałam się ,że moja chwila nadejdzie właśnie niedługo. Jednak nie histeryzowałam. Choć był ścisk w żołądku na myśl ,że może za niedługo mnie tu nie być, to byłam oswojona ze świadomością śmierci.
-Tu jesteś.-słyszę znajomy głos za sobą i zaraz spotykam zielone tęczówki tuż obok moich
-Myślałeś ,że uciekłam?-śmieje się
-Coś w tym stylu.-obejmuje mnie ramieniem całując w czubek głowy
-Nie jestem wariatką.-zauważam tuląc się do niego. Dopiero po dłuższej chwili ciszy zabieram głos.-Mogę cię o coś spytać? Tylko odpowiedz szczerze.
-Pytaj.-odpowiada
-Boisz się ,że mnie może zabraknąć?-widzę ,że swoim pytaniem wprawiłam go w zakłopotanie.
-Boję się tego najbardziej na świecie.-odpowiada po chwili- Ale wierzę jeszcze bardziej ,że to nigdy nie nastąpi.-dodaje po czym obejmuję mnie z całych sił. Zbiera mi się na płacz. Nie potrafię sobie wyobrazić tego ,że mogłabym go zostawić. Nie chcę odchodzić. Wtedy poczułam niewyobrażalną chęć życia. Miałam dla kogo żyć, dla kogo walczyć. Był ze mną, z całych sił mnie wspierając. Był na dobre i na złe. Chciałam móc się z nim zestarzeć. Móc cieszyć się razem z nim z każdego sukcesu i smucić po porażce. Chcę budzić się obok niego każdego dnia. Nie chcę odchodzić. Nie mogę, nie teraz. Jedyne co było przerażające w tej sytuacji to to ,że nic nie zależy ode mnie. Choćbym z całych sił pragnęła żyć to los może sprawić inaczej. Nie mogę zrobić nic, mogę tylko czekać. A to czekanie było najgorsze. Każdego dnia tliła się nadzieje ,że wreszcie znajdzie się dawca do przeszczepu i ten koszmar się skończy.
Z dnia na dzień zaczynałam co raz bardziej szczerze nienawidzić tego miejsca. Co dzień te same cztery ściany, te same twarze, te same czynności. Wszystko wydawało mi się ogromnie przytłaczające. Dni ciągnęły się niemiłosiernie. Ratowałam się czytaniem niezliczonej ilości książek, czy oglądanie filmów. Nie było też dnia żeby ktoś mnie nie odwiedzał. Nie wspominam już o Zbyszku ,który wpadał bardzo często, ale też Maja z Piotrkiem zaglądali dość często, wpadała też rodzina z Warszawy. Czułam ich ogromne wsparcie i to było najlepsze. Nie pozwali mi nawet przez chwilę zwątpić za co byłam im ogromnie wdzięczna.
Codzienne nudy i natłok przeróżnych myśli zaczęłam przelewać na papier, po prostu pisałam co przychodziło mi na myśl. Mogłam tylko obserwować zza szpitalnego okna jak złota jesień zamienia się w srogą zimę, ale też z dnia na dzień promieniejącą Maję.
-Wybraliście już imię?-pytam widząc już wyraźny brzuszek u swojej przyjaciółki
-W zasadzie to jeszcze nie.-zaśmiała się- Znając nas zdecydujemy się dopiero przed samym porodem, albo jak już się urodzi.
-Najważniejsze żeby był zdrowy.-uśmiecham się i po chwili dodaję- Ciąża ci służy.
-Błagam cię, czuję się jakbym ważyła tysiąc kilo, a do marca jeszcze daleka droga.-odparła
-Zobaczysz, szybko zleci.
-To fakt, dopiero dowiedziałam się ,że jestem w ciąży, a tu już za trzy będziemy rodzicami. Nawet nie wiesz jak bardzo nie mogę się doczekać.
-Mam nadzieję ,że i ja doczekam.-mówię cicho po czym Maja siada tuż obok na łóżku
-Głuptasie, chrzciny bez chrzestnej się nie odbędą ,więc bez takich mi tu.-uśmiecha się ciepło i przytula mnie
-Nie masz pewności.
-Nie mam.-zgadza się- Ale przede wszystkim ty musisz wierzyć ,że się uda i zobaczysz, za parę lat będziemy tylko doglądać swoich pociech.
Z całych sił chciałam w to wierzyć. Jednak w mojej głowie kumulowało się miliony najróżniejszych myśli. Jednego dnia wszystko było mi obojętne, drugiego wręcz przeciwnie. Przez podobnie wyglądające dni w szpitalu nawet nie zauważyłam kiedy zaczynała się świąteczna gorączka. Większość pacjentów wyszła do domu, ludzi w białych kitlach również było co raz mniej. Za dwa dni Wigilia, a ja wciąż tkwiłam w szpitalu.
-Mogę wyjść, chociaż na dwa dni?-pytam Zaniewskiego kiedy spotykam go na korytarzu
-Jesteś bardzo osłabiona, każda infekcja w twoim stanie może mieć bardzo poważne konsekwencje. Wolałbym cię zostawić bynajmniej do czasu gdy będzie z tobą lepiej.-odparł
-Proszę. Nie wiem czy to nie moje ostatnie święta w życiu i karzesz mi je spędzić tutaj? Sylwestra przeboleję. Błagam, tylko dwa dni.-mówię nieco błagalnym tonem
-Za dwa dni widzimy się z powrotem na kontroli, jak nic ci nie będzie może nawet pozwolę ci spędzić Nowy Rok w domu.-uśmiechnął się, a ty w przypływie szczęścia ściskasz swojego kolegę z pracy i cała w skowronkach wracam do swojej sali gdzie spotykam zielonookiego osobnika. Przytulam go na powitanie.
-A ty co taka zadowolona?-pyta mrużąc oczy
-Dostałam przepustkę.-szczerzę się i widzę jak na jego twarzy maluje się uśmiech.
Mniej więcej za godzinę szykowałam się do wyjścia. Niezmiernie przyjemnie było zamiast dresów i luźnych ubrań nałożyć coś chciałoby się rzec normalnego. Cieszyłam się jak dziecko na samą myśl i wyjściu na dwór czy samych świętach spędzonych poza murami szpitala. Cieszyłam się jak dziecko i tak też poniekąd byłam traktowana. Bartman nie pozwalał mi nic robić. Chuchał i dmuchał na mnie jak na małe dziecko potrzebujące nieustannie opieki. Chwilami wydawał się być mocno nadopiekuńczy jednak musiałam to wszystko jakoś wytrzymać. Święta w tym roku miały być wyjątkowe z tego powodu iż mieli wpaść moi rodzice razem z Zuzą. Nic z tego jednak nie wyszło, niemal wszystkich rozłożyła grypa żołądkowa, jako ,że miałam okropnie słaby układ odpornościowy nie mogłam sobie pozwolić na najdrobniejszą chorobę. Tym ,że sposobem spędziliśmy święta tylko we dwoje. Zawsze były one dla mnie wyjątkowe. Już na początku grudnia było czuć tą cudowną, świąteczną atmosferę. Można było się spotkać raz do roku z całą rodziną, podzielić się z nimi opłatkiem. W tym roku, choć może nie spędzałam ich w takich okolicznościach w jakich bym sobie wymarzyła, jednak były równie wyjątkowe. Spędziłam je z najważniejszą osobą w moim życiu, która trwa przy mnie mimo wszystko.
-Już nie zadręczaj się tak.-mówi szatyn obejmując mnie
-Nie potrafię.-odpowiadam opierając głowę o jego ramię
-Pamiętaj ,że co by się nie wydarzyło zawsze będę.-uśmiecham się i przytulam do niego. Kiedyś w trudnych momentach ja byłam dla niego oparciem, teraz on był dla mnie niesamowitym oparciem w tej trudnej chwili, dawał mi niewyobrażalną siłę i chęć do walki.
-Co jeśli dawca się nie znajdzie?-wypalam ni stąd ni zowąd
-Nawet tak nie myśl. Znajdzie się i będziesz zdrowa.-objął mnie ramieniem
-Boję się ,że to się nie stanie. Boję się ,że zostawię cie samego...-urwałam bo mój głos zaczął się łamać
-Nie pozwalam ci tak myśleć, słyszysz? Obiecałaś mi coś i masz dotrzymać słowa.
-Obiecałam?-pytam zaskoczona
-Obiecałaś zostać moją żoną i trzymam cię za słowo.-uśmiechnął się- I ani słowa o tym ,że znajdę sobie kogoś innego bo nie, nie znajdę. Mam ciebie i nie pozwolę ci odejść.-ponownie tulę się w niego jak mała dziewczynka. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam. Choć lekarze zapewniali ,że dawca znajdzie się niebawem i tak wiedziałam ,że czas ucieka. Wiedziałam doskonale ,że zbliżam się do nieuniknionego. Liczyłam się z faktem ,że on może się nie znaleźć na czas. Dni mijały zastraszająco szybko ,a ja z każdym kolejnym byłam co raz słabsza. Tuż po Nowym Roku spędzonym z Nowakowskimi i kilkom rzeszowskimi siatkarzami wróciłam do szpitala. Była już połowa stycznia i w dalszym ciągu dawcy nie było widać. Pojawiła się mała nadzieja, jednak okazało się ,że miał on zakaźną chorobę. Szczerze dobijało mnie to czekanie. Każdego kolejnego dnia miałam co raz mnie sił. Każde kilka kroków było dla mnie niewyobrażalnym wyczynem. Momentami nie miałam siły żeby podnieść się z łóżka. Widziałam to w oczach czy to Zbyszka czy Mai ,że oni też tracą nadzieję choć nie mówią o tym głośno. Widziałam w ich oczach ogromny smutek, ale też jeszcze tlącą się nadzieję. Szczerze mówiąc już chyba sama nie bardzo wierzyłam w to ,że będzie dobrze. Wolałam się przygotować na najgorszą ewentualność, choć wszyscy ganili mnie niemiłosiernie za taką postawę. Ale chyba nie znam osoby ,która na moim miejscu nie załamałaby się. To złamałoby nawet największego twardziela. Skoro ktoś taki jak Bartman, którego wydawać by się mogło ,że nic nie ruszy, nie radził sobie z tym. Chociaż był ze mną, wspierał mnie z całych sił widziałam ,że ta sytuacja go kompletnie przerastała. Z resztą nie tylko jego. Wszystkich dookoła na czele ze mną. Mój układ odpornościowy był na tyle słaby ,że nawet nie potrafił się bronić przed najdrobniejszymi zarazkami. Przez to wszelkie odwiedziny ograniczyli do minimum przez co niemal całymi dniami siedziałam kompletnie sama, choć nie oznaczało to ,że nikt nie przychodził. Wręcz przeciwnie. Czułam się jak dziki okaz w klatce będąc w osobnej sali potocznie zwanej izolatką. Jedynie przez szybę mogłam obserwować wiecznie spieszące się gdzieś osoby ,a także moich bliskich chcących się zobaczyć. Nie mogłam znieść tego jak na mnie patrzyli. Niektórzy wyglądali jakby się po prostu ze mną żegnali. Miałam ochotę wtedy na nich nawrzeszczeć, ale za chwilę przypominałam sobie ,że moje szanse na wyzdrowienie z siedemdziesięciu pięciu, zmalały do zaledwie pięćdziesięciu, a z każdym kolejnym wschodem słońce malały.
-Długo jeszcze?-pytam widząc krzątającą się wokół mnie pielęgniarkę
-Przykro mi, ale dalej nic nie wiadomo.-odparła
-Niedługo już w ogóle nie będzie sensu czekać na to co nieuniknione.
-Trzeba być dobrej myśli pani Leno.-dodała z wymuszonym uśmieszkiem
-Ile jeszcze?-pytam podirytowana
-Nie mam pojęcia, ale to może stać się lada dzień, trzeba wierzyć do końca.
-Byłaby pani spokojna na moim miejscu?-pytam- Co dzień to cholerstwo wyniszcza mnie od środka, zabierając cenną cząstkę mnie i co raz bardziej przybliża mnie do końca ziemskiej wędrówki i nie mogę nic na to poradzić. Z bólem serca widzę jak to wykańcza nie tylko mnie i moich bliskich.
-Panie nie wierzy w to ,że wyzdrowieje, prawda?
-Z dnia na dzień przestaję...-urywam przełykając ślinę
-Nie może pani. Bo jeśli pani przestanie walczyć to jeszcze pogorszy sprawę. Trzeba zawsze walczyć do samego końca, zwłaszcza ,że ma pani dla kogo. Chociażby dla tego pana który przychodzi tu codziennie.-uśmiecha się po czym zaraz znów zostawia mnie sam na sam ze sobą i własnymi myślami. Pod wpływem impulsu wyciągam czystą kartkę i zaczynam pisać. Piszę to co przyjdzie mi na myśl. W moim przypadku nic nie jest pewne, muszę być przygotowana na wszelkie ewentualności. Nawet nie wzbraniam się podczas pisanie przed uronieniem łzy. Przelewam tam wszystkie swoje uczucia, emocje, wspomnienia, plany. Skończony list wkładam do koperty i adresuję dokładnie zaklejając.
-Proszę go oddać odbiorcy gdy ze mną będzie.. naprawdę źle.-mówię podając kopertę znajomej pielęgniarce ,która przyszła z wizytą kontrolną. Dopiero po kilku godzinach samotnego bicia się z przeróżnymi myślami ktoś wchodzi do sali. Z niewielkim trudem podnoszę się. Widzę przed sobą trzech lekarzy i pielęgniarkę. Po ich minach widzę ,że nie mają dobrych wieści. Biorę głęboki oddech i z przerażeniem patrzę na ich osoby.
-Mamy dla pani wiadomość.-w końcu mówi jeden z nich
-Czas najwyższy.-odpowiadam nieco ironicznie znużona czekaniem. Mierzę ich wzrokiem, jednak żadno z nich nie decyduje się na wypowiedź.- Czy do cholery ktoś wreszcie wyjawi mi tą ogromną tajemnicę?
-Dobrze ja powiem.-wtrąca pielęgniarka.
Następne dni i tygodnie mijały w ślimaczym tempie. Na trzydzieści jeden dni, zaledwie pięć spędziłam w domu, resztę spędziłam w szpitalu ,który powoli stawał się moim drugim domem. Mój stan był na tyle poważny ,że faszerowanie mnie wszelkimi dawkami leków było tylko odraczaniem wyroku. Potrzebowałam przeszczepu. Najgorsze było to ,że nikt w rodzinie nie mógł zostać dawcą bo miałam rzadką grupę krwi jaką było A Rh-. Dawcy widać nie było, a czas uciekał. Nikłam w oczach. Traciłam na wadze niemiłosiernie. Oczy straciły dawny blask, zawsze uśmiechnięta twarz zamieniła się na pełną bólu. Momentami nie miałam już na nic siły. Codziennie transfuzje krwi, codziennie końskie dawki leków, które wyniszczały mnie od środka na równi z tym cholerstwem. Z dnia na dzień zamiast lepiej czułam się tylko gorzej i gorzej. Byłam co raz słabsza, wszystko mnie bolało. Marzyłam wreszcie o dniu w którym wreszcie znajdzie się dawca. Jednak z dnia na dzień się bardziej rozczarowuje. W zasadzie gdyby nie ogromny optymizm Bartmana już dawno bym się załamał i poddała. Kiedy nie miałam już siły walczyć, on dawał mi takiego ogromnego kopniaka i motywował do dalszej walki. Mój układ odpornościowy zaczynał szwankować od przyjmowanej chemii. Z resztą cały mój organizm się buntował. Korzystałam ,więc z ostatniej chwili by zaczerpnąć świeżego powietrza. Włożyłam kurtkę na dres ,który stał się moim codziennym odzieniem i poszłam się przejść po klinicznym parku. Kiedy tylko do moich nozdrzy dotarł powiew świeżego, październikowego powietrza od razu było mi lepiej. Po krótki spacerze przysiadałam na ławce. Napawałam się piękną polską złotą jesienią. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego ,że może to być moja ostatnia. Gdy się dowiedziałam ,że jestem chora panicznie bałam się śmierci. Teraz się z nią oswoiłam. To naturalna kolej rzeczy. Ktoś umiera niezależnie od wieku, stanu majątkowego, zawodu. Śmierć nie wybiera. Na każdego z nas przyjdzie kolej prędzej lub później. Owszem, bałam się ,że moja chwila nadejdzie właśnie niedługo. Jednak nie histeryzowałam. Choć był ścisk w żołądku na myśl ,że może za niedługo mnie tu nie być, to byłam oswojona ze świadomością śmierci.
-Tu jesteś.-słyszę znajomy głos za sobą i zaraz spotykam zielone tęczówki tuż obok moich
-Myślałeś ,że uciekłam?-śmieje się
-Coś w tym stylu.-obejmuje mnie ramieniem całując w czubek głowy
-Nie jestem wariatką.-zauważam tuląc się do niego. Dopiero po dłuższej chwili ciszy zabieram głos.-Mogę cię o coś spytać? Tylko odpowiedz szczerze.
-Pytaj.-odpowiada
-Boisz się ,że mnie może zabraknąć?-widzę ,że swoim pytaniem wprawiłam go w zakłopotanie.
-Boję się tego najbardziej na świecie.-odpowiada po chwili- Ale wierzę jeszcze bardziej ,że to nigdy nie nastąpi.-dodaje po czym obejmuję mnie z całych sił. Zbiera mi się na płacz. Nie potrafię sobie wyobrazić tego ,że mogłabym go zostawić. Nie chcę odchodzić. Wtedy poczułam niewyobrażalną chęć życia. Miałam dla kogo żyć, dla kogo walczyć. Był ze mną, z całych sił mnie wspierając. Był na dobre i na złe. Chciałam móc się z nim zestarzeć. Móc cieszyć się razem z nim z każdego sukcesu i smucić po porażce. Chcę budzić się obok niego każdego dnia. Nie chcę odchodzić. Nie mogę, nie teraz. Jedyne co było przerażające w tej sytuacji to to ,że nic nie zależy ode mnie. Choćbym z całych sił pragnęła żyć to los może sprawić inaczej. Nie mogę zrobić nic, mogę tylko czekać. A to czekanie było najgorsze. Każdego dnia tliła się nadzieje ,że wreszcie znajdzie się dawca do przeszczepu i ten koszmar się skończy.
Z dnia na dzień zaczynałam co raz bardziej szczerze nienawidzić tego miejsca. Co dzień te same cztery ściany, te same twarze, te same czynności. Wszystko wydawało mi się ogromnie przytłaczające. Dni ciągnęły się niemiłosiernie. Ratowałam się czytaniem niezliczonej ilości książek, czy oglądanie filmów. Nie było też dnia żeby ktoś mnie nie odwiedzał. Nie wspominam już o Zbyszku ,który wpadał bardzo często, ale też Maja z Piotrkiem zaglądali dość często, wpadała też rodzina z Warszawy. Czułam ich ogromne wsparcie i to było najlepsze. Nie pozwali mi nawet przez chwilę zwątpić za co byłam im ogromnie wdzięczna.
Codzienne nudy i natłok przeróżnych myśli zaczęłam przelewać na papier, po prostu pisałam co przychodziło mi na myśl. Mogłam tylko obserwować zza szpitalnego okna jak złota jesień zamienia się w srogą zimę, ale też z dnia na dzień promieniejącą Maję.
-Wybraliście już imię?-pytam widząc już wyraźny brzuszek u swojej przyjaciółki
-W zasadzie to jeszcze nie.-zaśmiała się- Znając nas zdecydujemy się dopiero przed samym porodem, albo jak już się urodzi.
-Najważniejsze żeby był zdrowy.-uśmiecham się i po chwili dodaję- Ciąża ci służy.
-Błagam cię, czuję się jakbym ważyła tysiąc kilo, a do marca jeszcze daleka droga.-odparła
-Zobaczysz, szybko zleci.
-To fakt, dopiero dowiedziałam się ,że jestem w ciąży, a tu już za trzy będziemy rodzicami. Nawet nie wiesz jak bardzo nie mogę się doczekać.
-Mam nadzieję ,że i ja doczekam.-mówię cicho po czym Maja siada tuż obok na łóżku
-Głuptasie, chrzciny bez chrzestnej się nie odbędą ,więc bez takich mi tu.-uśmiecha się ciepło i przytula mnie
-Nie masz pewności.
-Nie mam.-zgadza się- Ale przede wszystkim ty musisz wierzyć ,że się uda i zobaczysz, za parę lat będziemy tylko doglądać swoich pociech.
Z całych sił chciałam w to wierzyć. Jednak w mojej głowie kumulowało się miliony najróżniejszych myśli. Jednego dnia wszystko było mi obojętne, drugiego wręcz przeciwnie. Przez podobnie wyglądające dni w szpitalu nawet nie zauważyłam kiedy zaczynała się świąteczna gorączka. Większość pacjentów wyszła do domu, ludzi w białych kitlach również było co raz mniej. Za dwa dni Wigilia, a ja wciąż tkwiłam w szpitalu.
-Mogę wyjść, chociaż na dwa dni?-pytam Zaniewskiego kiedy spotykam go na korytarzu
-Jesteś bardzo osłabiona, każda infekcja w twoim stanie może mieć bardzo poważne konsekwencje. Wolałbym cię zostawić bynajmniej do czasu gdy będzie z tobą lepiej.-odparł
-Proszę. Nie wiem czy to nie moje ostatnie święta w życiu i karzesz mi je spędzić tutaj? Sylwestra przeboleję. Błagam, tylko dwa dni.-mówię nieco błagalnym tonem
-Za dwa dni widzimy się z powrotem na kontroli, jak nic ci nie będzie może nawet pozwolę ci spędzić Nowy Rok w domu.-uśmiechnął się, a ty w przypływie szczęścia ściskasz swojego kolegę z pracy i cała w skowronkach wracam do swojej sali gdzie spotykam zielonookiego osobnika. Przytulam go na powitanie.
-A ty co taka zadowolona?-pyta mrużąc oczy
-Dostałam przepustkę.-szczerzę się i widzę jak na jego twarzy maluje się uśmiech.
Mniej więcej za godzinę szykowałam się do wyjścia. Niezmiernie przyjemnie było zamiast dresów i luźnych ubrań nałożyć coś chciałoby się rzec normalnego. Cieszyłam się jak dziecko na samą myśl i wyjściu na dwór czy samych świętach spędzonych poza murami szpitala. Cieszyłam się jak dziecko i tak też poniekąd byłam traktowana. Bartman nie pozwalał mi nic robić. Chuchał i dmuchał na mnie jak na małe dziecko potrzebujące nieustannie opieki. Chwilami wydawał się być mocno nadopiekuńczy jednak musiałam to wszystko jakoś wytrzymać. Święta w tym roku miały być wyjątkowe z tego powodu iż mieli wpaść moi rodzice razem z Zuzą. Nic z tego jednak nie wyszło, niemal wszystkich rozłożyła grypa żołądkowa, jako ,że miałam okropnie słaby układ odpornościowy nie mogłam sobie pozwolić na najdrobniejszą chorobę. Tym ,że sposobem spędziliśmy święta tylko we dwoje. Zawsze były one dla mnie wyjątkowe. Już na początku grudnia było czuć tą cudowną, świąteczną atmosferę. Można było się spotkać raz do roku z całą rodziną, podzielić się z nimi opłatkiem. W tym roku, choć może nie spędzałam ich w takich okolicznościach w jakich bym sobie wymarzyła, jednak były równie wyjątkowe. Spędziłam je z najważniejszą osobą w moim życiu, która trwa przy mnie mimo wszystko.
-Już nie zadręczaj się tak.-mówi szatyn obejmując mnie
-Nie potrafię.-odpowiadam opierając głowę o jego ramię
-Pamiętaj ,że co by się nie wydarzyło zawsze będę.-uśmiecham się i przytulam do niego. Kiedyś w trudnych momentach ja byłam dla niego oparciem, teraz on był dla mnie niesamowitym oparciem w tej trudnej chwili, dawał mi niewyobrażalną siłę i chęć do walki.
-Co jeśli dawca się nie znajdzie?-wypalam ni stąd ni zowąd
-Nawet tak nie myśl. Znajdzie się i będziesz zdrowa.-objął mnie ramieniem
-Boję się ,że to się nie stanie. Boję się ,że zostawię cie samego...-urwałam bo mój głos zaczął się łamać
-Nie pozwalam ci tak myśleć, słyszysz? Obiecałaś mi coś i masz dotrzymać słowa.
-Obiecałam?-pytam zaskoczona
-Obiecałaś zostać moją żoną i trzymam cię za słowo.-uśmiechnął się- I ani słowa o tym ,że znajdę sobie kogoś innego bo nie, nie znajdę. Mam ciebie i nie pozwolę ci odejść.-ponownie tulę się w niego jak mała dziewczynka. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam. Choć lekarze zapewniali ,że dawca znajdzie się niebawem i tak wiedziałam ,że czas ucieka. Wiedziałam doskonale ,że zbliżam się do nieuniknionego. Liczyłam się z faktem ,że on może się nie znaleźć na czas. Dni mijały zastraszająco szybko ,a ja z każdym kolejnym byłam co raz słabsza. Tuż po Nowym Roku spędzonym z Nowakowskimi i kilkom rzeszowskimi siatkarzami wróciłam do szpitala. Była już połowa stycznia i w dalszym ciągu dawcy nie było widać. Pojawiła się mała nadzieja, jednak okazało się ,że miał on zakaźną chorobę. Szczerze dobijało mnie to czekanie. Każdego kolejnego dnia miałam co raz mnie sił. Każde kilka kroków było dla mnie niewyobrażalnym wyczynem. Momentami nie miałam siły żeby podnieść się z łóżka. Widziałam to w oczach czy to Zbyszka czy Mai ,że oni też tracą nadzieję choć nie mówią o tym głośno. Widziałam w ich oczach ogromny smutek, ale też jeszcze tlącą się nadzieję. Szczerze mówiąc już chyba sama nie bardzo wierzyłam w to ,że będzie dobrze. Wolałam się przygotować na najgorszą ewentualność, choć wszyscy ganili mnie niemiłosiernie za taką postawę. Ale chyba nie znam osoby ,która na moim miejscu nie załamałaby się. To złamałoby nawet największego twardziela. Skoro ktoś taki jak Bartman, którego wydawać by się mogło ,że nic nie ruszy, nie radził sobie z tym. Chociaż był ze mną, wspierał mnie z całych sił widziałam ,że ta sytuacja go kompletnie przerastała. Z resztą nie tylko jego. Wszystkich dookoła na czele ze mną. Mój układ odpornościowy był na tyle słaby ,że nawet nie potrafił się bronić przed najdrobniejszymi zarazkami. Przez to wszelkie odwiedziny ograniczyli do minimum przez co niemal całymi dniami siedziałam kompletnie sama, choć nie oznaczało to ,że nikt nie przychodził. Wręcz przeciwnie. Czułam się jak dziki okaz w klatce będąc w osobnej sali potocznie zwanej izolatką. Jedynie przez szybę mogłam obserwować wiecznie spieszące się gdzieś osoby ,a także moich bliskich chcących się zobaczyć. Nie mogłam znieść tego jak na mnie patrzyli. Niektórzy wyglądali jakby się po prostu ze mną żegnali. Miałam ochotę wtedy na nich nawrzeszczeć, ale za chwilę przypominałam sobie ,że moje szanse na wyzdrowienie z siedemdziesięciu pięciu, zmalały do zaledwie pięćdziesięciu, a z każdym kolejnym wschodem słońce malały.
-Długo jeszcze?-pytam widząc krzątającą się wokół mnie pielęgniarkę
-Przykro mi, ale dalej nic nie wiadomo.-odparła
-Niedługo już w ogóle nie będzie sensu czekać na to co nieuniknione.
-Trzeba być dobrej myśli pani Leno.-dodała z wymuszonym uśmieszkiem
-Ile jeszcze?-pytam podirytowana
-Nie mam pojęcia, ale to może stać się lada dzień, trzeba wierzyć do końca.
-Byłaby pani spokojna na moim miejscu?-pytam- Co dzień to cholerstwo wyniszcza mnie od środka, zabierając cenną cząstkę mnie i co raz bardziej przybliża mnie do końca ziemskiej wędrówki i nie mogę nic na to poradzić. Z bólem serca widzę jak to wykańcza nie tylko mnie i moich bliskich.
-Panie nie wierzy w to ,że wyzdrowieje, prawda?
-Z dnia na dzień przestaję...-urywam przełykając ślinę
-Nie może pani. Bo jeśli pani przestanie walczyć to jeszcze pogorszy sprawę. Trzeba zawsze walczyć do samego końca, zwłaszcza ,że ma pani dla kogo. Chociażby dla tego pana który przychodzi tu codziennie.-uśmiecha się po czym zaraz znów zostawia mnie sam na sam ze sobą i własnymi myślami. Pod wpływem impulsu wyciągam czystą kartkę i zaczynam pisać. Piszę to co przyjdzie mi na myśl. W moim przypadku nic nie jest pewne, muszę być przygotowana na wszelkie ewentualności. Nawet nie wzbraniam się podczas pisanie przed uronieniem łzy. Przelewam tam wszystkie swoje uczucia, emocje, wspomnienia, plany. Skończony list wkładam do koperty i adresuję dokładnie zaklejając.
-Proszę go oddać odbiorcy gdy ze mną będzie.. naprawdę źle.-mówię podając kopertę znajomej pielęgniarce ,która przyszła z wizytą kontrolną. Dopiero po kilku godzinach samotnego bicia się z przeróżnymi myślami ktoś wchodzi do sali. Z niewielkim trudem podnoszę się. Widzę przed sobą trzech lekarzy i pielęgniarkę. Po ich minach widzę ,że nie mają dobrych wieści. Biorę głęboki oddech i z przerażeniem patrzę na ich osoby.
-Mamy dla pani wiadomość.-w końcu mówi jeden z nich
-Czas najwyższy.-odpowiadam nieco ironicznie znużona czekaniem. Mierzę ich wzrokiem, jednak żadno z nich nie decyduje się na wypowiedź.- Czy do cholery ktoś wreszcie wyjawi mi tą ogromną tajemnicę?
-Dobrze ja powiem.-wtrąca pielęgniarka.
________________________________________________
Miałabyś środa i jest :> Oceny poprawione, pasek już jest, więc nieoficjalnie mam wakacje. Z tejże racji aż do 2 lipca będę tutaj o wiele częściej. Jak to zauważyłyście, u mnie nie ma sielaneczki całe opowiadanie, coś dziać się musi. W tym rozdziale wydarzyło się całkiem sporo, mam nadzieję ,że nie za wiele. Koniec na horyzoncie. Nie zdradzę jednak kiedy się pożegnamy, epilogi z zaskoczenia to jednak coś jak dla mnie lepszego. I uspokoję, następny nim na pewno nie będzie.
Do soboty :)
PS. Co powiecie na następny rozdział z perspektywy Zbyszka? :>
PS. Co powiecie na następny rozdział z perspektywy Zbyszka? :>
Pozdrawiam, wingspiker.
Błagam Cię, niech ona wyzdrowieje.
OdpowiedzUsuńNiech wezmą ślub już tyle przeszli a tu jeszcze cholerny rak. ;/
Mam nadzieje, że zakończenie będzie szczęśliwe.
Nie mogę nic zdradzić, naprawdę :>
UsuńA kiedy będzie nowy rozdział na Od pierwszego wejrzenia. ?
OdpowiedzUsuńjutro :)
UsuńJeju, nie mogę przestać płakać. ;o
OdpowiedzUsuńOna musi wyzdrowieć.Mieli takie plany ze Zbyszkiem. Do następnego. ;3
Do nastęnego, wszystko się okaże :)
Usuńjejjj, why? :cc
OdpowiedzUsuńoby wyzdrowiała :c
http://siatkarskielovestory.blogspot.com/
pozdrawiam :c
zobaczymy :)
Usuńo rany:/ mam nadzieję, że wiadomości jednak będą pozytywne. Lena nie może umrzeć:(( nie zgadzam się na to i koniec!:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
http://www.niedostepni-dla-siebie.blogspot.com/
Wszystko w swoim czasie się okaże :)
UsuńZ perspektywy Zbyszka mówisz? jestem za. Fajnie by się czytało, jak to widac jego oczami, co on mysli i w ogóle. mam nadzieje, że jednak znajdzie się dawca. Strasznie bym chciała żeby Lena wyzdrowiała, żeby wzięła ślub ze Zbyszkiem, żeby mieli gromadkę dzieci. Tylko opowiadanie, a czytając je miałam wrażenie jakbym czytała czyjąś prawdziwa historię. umiesz zadziałać na emocje ;)
OdpowiedzUsuń[volleyball-and-love.blogspot.com]
W takim razei będzie perspektywa Zbyszka :) Cieszę się, że się podoba :)
UsuńFajnie było by poczytać rozdział z perspektywy Zbyszka. Coś czuję, że Lena umrze na koniec, ale nie chciałabym takiego zakończenia. Po tych wszystkich ich przeżyciach chciałabym, żeby byli oni szczęśliwi;) Ale ty tu piszesz więc ty decydujesz, pewnie będę ryczeć bez względu na zakończenie;) Pozdrawiam;)
OdpowiedzUsuńNic nie zdradzę, więc ani nie zaprzeczę ani nie potwierdzę :)
Usuńpopłakałam się normalnie.. Tak mi szkoda Leny.. ale mam nadzieję, że dawca się znalazł.. A perspektywa Zbysia ? Może być ciekawie ;)) pozdrawiam :))
OdpowiedzUsuńOkaże się :)
UsuńPopłakałam się. Doskonale wiem co czuje Zbyszek, bo niedawno byłam na tym miejscu. ; / Mam nadzieję, że Lena wyzdrowieje i żadnych nawrotów nie będzie!
OdpowiedzUsuńZapraszam na: with-you-my-love.blogspot.com
Biedna :c Zobaczymy/
Usuńmatko i rak :<<<<<<<<<<< spróbuj ją tylko gałganie uśmiercić i to cię osobiście spotkam i zrobie krzywdę!
OdpowiedzUsuńgatson.
Grozisz mi? :D
UsuńZapraszam na XIII http://zsiatkowkacalezycie.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńdzięki za info :)
Usuńjuż zaglądam :)
OdpowiedzUsuńChętnie zajrzę :)
OdpowiedzUsuńNIE! Ona nie może umrzeć, nie ma takiej opcji! Nie po tym wszystkim co przeżyli. Niech Lena i Zbyszek będą w końcu szczęśliwi! Tyle przeszkód pokonali! :( PROSZE!!! :((
OdpowiedzUsuńZobaczymy c:
Usuńsuper rozdział jak zawsze :) zapraszam do siebie http://siatkowkawmojejglowie.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńdziękuję :)
UsuńBardzo dobry to jest rozdział według mnie.Ja bym na pewno tak nie potrafił.
OdpowiedzUsuń