poniedziałek, 24 czerwca 2013

Epilog.

Wszyscy dookoła płaczą łącznie z nim. Wszyscy przyodziani w nostalgiczne, czarne barwy. Wszyscy w równie nostalgicznych nastrojach. Ksiądz odmawia słowa modlitwy. W tle słychać głośne szlochy jej matki i ciche pochlipywanie Mai. Stara się nie uronić łzy, ale nijak nie potrafi. Nie dzisiaj. Właśnie dzisiaj żegnał największy skarb swojego życia. Dziś odprowadził po raz ostatni swoją miłość. Miłość, która leży teraz kilka metrów pod ziemią w dębowej trumnie. Stoi przed dębową trumną i jedynie jej zdjęcie uświadamia go ,że naprawdę to się stało. Doskonale pamiętał pierwsze spotkanie, pierwszy pocałunek, pierwsze "kocham", pierwsze łzy, pierwszy uśmiech, pierwsze rozstanie. Pamięta jakby to było niemal przed chwilą. Wiedział ,że już nigdy nie ujrzy jej cudownego uśmiechu. Już nigdy nie weźmie jej w ramiona. Już nigdy nie poczuje smaku jej ust na swoich. Już nigdy nie będzie jej przy nim. Odeszła. Choć dzielnie walczyła przegrała tą najważniejszą walkę swojego życia. Jej śmierć w dalszym ciągu wydaje mu się zupełnym absurdem. Tak bardzo pragnęła żyć jak nikt inny. Posiadała w sobie niewyobrażalną chęć życia. I mimo to przegrała. 
Brunet po jej odejściu nijak nie umie poradzić sobie z życiem. Każdy zakątek czy to mieszkania czy to Rzeszowa o niej mu przypomina. Wszystko mu przypomina właśnie ją. Jest w okropnym stanie psychicznym. Izoluje się od wszystkich. Zrezygnował z gry w kadrze. Nie jest i już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem. Już nigdy nie pokocha nikogo tak bardzo jak kochał właśnie ją. Godzinami potrafił przeglądać ich wspólne zdjęcia. Godzinami też potrafił siedzieć i najzwyczajniej po ludzku płakać. 
Minął tydzień, miesiąc, pół roku. Dalej nie potrafił pogodzić się z jej odejściem. Wciąż nie wierzył, że to już koniec, ale jakim sposobem można pogodzić się ze śmiercią osoby ,która była dla ciebie całym światem. Przechadzał się po wspólnych czterech ścianach. Wszędzie czuje jej zapach, słyszy jej ciepły głos. Gdy obracał w palcach pierścionek zaręczynowy nie mógł uwierzyć ,że już nigdy go nie założy. Nie mógł uwierzyć ,że nie spełni jej marzenia o białej sukni i cudownym ślubie. Nawet po dwunastu ciężkich miesiącach od jej odejścia się z tym nie pogodził. Nie pogodził się i ten moment nie nadejdzie chyba nigdy. Wszyscy mu pomagają. Rodzina, przyjaciele. Jedyne co w życiu mu zostało to siatkówka. Niby ta sama, a jednak inna. Brakuje mu jej widoku na każdym meczu za bandami reklamowymi, jej widoku w jego za dużej koszulce czy reprezentacyjnej czy klubowej. Brakuje mu jej pocieszania po przegranej i gratulacji po wygranym meczu. Jednymi słowy brakuje mu jej wszędzie. Nie potrafi funkcjonować bez tej drobnej blondynki, a potem szatynki. Choć obiecał jej próbować żyć normalnie nie potrafi w żaden sposób. Gdy co wieczór kładzie się spać ma nadzieję ,ze gdy się obudzi rano będzie obok. I co dzień o poranku się rozczarowuje. Nie ma jej. I już nigdy jej nie będzie. Już nigdy też nie będzie dla niego takie same. Życie straciło dla niego sens wraz z jej ostatnim oddechem. Znów jest szare i nudne i już nigdy nie odzyska kolorów.
 Mijają dwa lata. Stoi na najwyższym stopniu podium. Zdobył upragnione złoto na Igrzyskach Olimpijskich. Spełniło się właśnie jedno z jego największych sportowych marzeń. Wielu na jego miejscu wrzeszczałoby z radości, ale on tego nie robi. Owszem, cieszy się jednak z dużym umiarem. Zewnętrznie cieszy się niewyobrażalnie, jednak wewnętrznie w dalszym ciągu czuje ogromne cierpienie. Pomimo upływu dwóch lat on dalej pamięta. Dalej pamięta jej cudowny uśmiech, jej głos, smak jej ust, jej zapach. Pamięta wszystko. Pamięta i nigdy o niej nie zapomni. Widzi ją codziennie choć wie ,że to chory wymysł jego cierpiącej wyobraźni. Kiedy idzie rzeszowskim rynkiem wydaje mu się ,że ją widzi. Krzyczy coś w jej stronę jednak owa postać ucieka. Zaczyna ją gonić, a gdy tylko łapie ją za dłoń....



Budzi się zlany potem. Gdy tylko stabilizuje oddech spogląda na zegarek wskazujący drugą trzynaście. Siada na brzegu łóżka i chowa twarz w dłoniach.  Za chwilę spogląda przez ramię i zupełnie się uspokaja. Widzi pogrążoną w głębokim śnie blondynkę. Gdy tylko się uspokaja kładzie się tuż obok niej po czym zasypia obejmując ją. I tak co dzień. Co noc prześladuje go ten koszmar. Co noc budzi się z przerażeniem ,że jej nie ma. I co noc spogląda obok i się uspokaja. Doskonale wie ,że ten koszmar pozostanie tylko w sferze koszmarów. Co dzień nie wie jak ma dziękować Bogu za to ,że jest obok. Nigdy nie zapomni tego dnia. Nigdy nie zapomni dnia ,który mógł się stać jego najgorszym w życiu, a stał się jednym z lepszych. Dalej ma przed oczami rozpaczliwą resuscytację lekarzy, ich zrezygnowanie i cud ,który niebagatelnie wtedy nastąpił. Przeżyła. Jej serca jak gdyby nigdy nic znów zaczęło bić. Z dnia na dzień było z nią lepiej. Nigdy nie zapomni dnia kiedy po raz pierwszy po długich miesiącach trzymał ją w swoich ramionach, kiedy znów czuł zapach jej perfum i cudowny smak malinowych ust. Nie zapomni też jednego z najpiękniejszych dni swojego życia. Dnia dwudziestego września dwa tysiące czternastego roku.
 -Ja Zbigniew biorę Ciebie Leno za żonę i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.-wypowiada te słowa wielce uradowany patrząc na kobietę swojego życia. Była jego żoną, a on jej mężem. Kochali się jeszcze mocniej niż przed chorobą. Wygrała, a właściwie obydwoje wygrali. Ich miłość pokonała tą okropną chorobę. Kiedy trzymał ją w swoich objęciach był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Znów miał siłę by żyć. Znów wróciła mu chęć do życia, do osiągania niemożliwego bo miał ją przy sobie. Miał ją u swojego boku i nic innego się dla niego nie liczyło. Nawet zapewnienia lekarzy ,że nie doczekają się prawdopodobnie własnego potomka. Choć pragnął zostać ojcem jeszcze bardziej pragnął być z nią szczęśliwy bez względu na wszystko. Kiedy myślał ,że w ich życiu limit szczęścia i cudów wyczerpał się, mylił się. Tym kolejnym dniem był ósmy stycznia roku dwa tysiące piętnaście. Gdy lekarze przypuszczali nawrót choroby stało się coś nieprawdopodobnego.
 -Zbyszek ja ci muszę coś powiedzieć.-rzuciła stając w korytarzu gdy tylko brunet wszedł do ich własnego domu na rzeszowskim osiedlu
 -Coś się stało?-pyta marszcząc brwi
 -To nic poważnego.-odpowiada nie kryjąc uśmiechu
 -Byłaś u lekarza?-pyta na co ona kiwa twierdząco głową- I co ci powiedział?
 -To nie jest żadna choroba.
 -Więc skąd te słabe wyniki?-kontynuował
 -Będziemy rodzicami.-mówi na co brunet wybucha niepohamowaną radością i zamyka ją w szczelnym uścisku całując w czubek głowy
 -Ale jak to możliwe? Przecież mówili, że to niemożliwe?-pyta nieprzerwanie kipiąc radością
 -Lekarz stwierdził ,że to cud.-odparła z uśmiechem- Kolejny.-powiedziała nieco ciszej wtulając się w ramiona swojego męża.
Brunet z dumą obserwował jak jego ukochana żona promienieje i kwitnie w ciąży. Z ogromną uciechą obserwował jej powiększający się z miesiąca na miesiąc brzuszek Z ogromną ekscytacją chodził z nią na wizyty kontrolne i obydwoje niecierpliwie oczekiwali na poznanie płci swojego maluszka.
 -Jak pan sądzi, syn czy córka?-pyta ginekolog spoglądając na przejętego siatkarza
 -Chciałbym syna, ale znając życie to córka.-zaśmiał się zaciskając dłoń żony
 -Mam nadzieję ,że pójdzie w ślady taty i też będzie siatkarzem. Gratuluję państwu, to będzie syn.
Cieszył się jak dziecko za każdym razem gdy pomyślał ,że za kilka miesięcy będzie mógł potrzymać swojego syna na rękach. Był niewyobrażalnie szczęśliwy. Uwielbiał dotykać jej stale rosnącego brzucha. Uwielbiał marzyć o tym jak będzie wyglądał, kim będzie w przyszłości. Nie mógł się doczekać połowy września na które miało przypaść rozwiązanie. Nie mógł doczekać się dnia kiedy weźmie ich wspólne maleństwo na ręce. Właściwie bardziej oczekiwał na dzień rozwiązania aniżeli kolejne mistrzostwa Europy mające się odbyć w Bułgarii i we Włoszech. Chyba jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy. Miał ją przy sobie i ani przez chwilę nie zwątpił ,że mogłoby tak nie być. Dotrzymała obietnicy i została jego żoną, a do tego mieli zostać rodzicami. Nie posiadał się z dumy mówiąc czy to o niej czy o wyczekiwanym maleństwu. Byli razem już tyle lat, a on z dnia na dzień kochał ją jeszcze bardziej. Wbrew przesądom po ślubie stali się sobie jeszcze bliżsi.
Każdego kolejnego dnia nie mógł się nacieszyć jej bliskością. Potrafił jej nie odstępować na krok.
 -Myślałeś już nad imieniem?-spytała gładząc się po już sporym brzuchu kiedy korzystali z ostatnich wspólnych dni przez wyjazdem bruneta na zgrupowanie do Spały.
 -W zasadzie to .. nie.-odparł
 -Chyba czas powoli wybrać.-dodała mierząc męża wzrokiem
 -Może.. Jakub?-pyta oczekując na odpowiedź
 -Kuba? Niech będzie.-uśmiecha się i z uwagą przygląda się wpatrzonym w siebie zielonym tęczówkom. Patrzy na niego pytającym wzrokiem, lecz nie otrzymuje odpowiedzi.- Coś się stało?-wreszcie pyta na co on przeczy głową- Więc o co chodzi?-kontynuuje na co ona siada obok i przytula ją bez większego powodu
 -Po prostu cieszę się ,że cię mam. Przepraszam, was.-mówi ciepło całując żonę w policzek. Dalej nie może uwierzyć w to jak wielkim jest szczęściarzem. Kiedy kilkanaście miesięcy temu jego życie wydawało się nie mieć sensu nie przypuszczałby ,że właśnie teraz będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Od tamtej pory naprawdę uwierzył. Chyba nigdy w życiu jeszcze tak bardzo nie dziękował Bogu za nic. Nie odebrał mu jej. W dalszym ciągu miał przy sobie swoje największe szczęście, a za miesiąc miało pojawić się kolejne. Był niebagatelnie szczęśliwym człowiekiem. Spełnionym zawodowo jako siatkarz, ale jako i człowiek. To ona dawał mu niewyobrażalną siłę. Kiedy spoglądał podczas meczu za bandy wiedział ,że tam będzie. Wiedział ,że go będzie wspierać i to dawało mu ogromną siłę.
 -Tylko bez żadnych wybryków mały, masz poczekać na ojca.-powiedział do jeszcze będącego w matczynym łonie syna kiedy stał w korytarzu z walizką. Przytulił ją na pożegnanie i już tradycyjnie zatopił się w jej ustach. -Jakby coś się działo masz dzwonić i nie ważne czy będzie środek nocy czy będziemy grać.
 -Obiecuję.-odparła- Ale ty bez medalu nie wracaj.-wyszczerzyła się
 -Dziękuję za wsparcie żono.-odparł ze śmiechem po czym jeszcze raz ją objął i po chwili opuścił ich wspólny dom.
Po wspaniałym zwycięstwie w lidze światowej w dalszym ciągu gromili rywali. W fazie grupowej rozgrywanej w Brnie nie dali najmniejszych szans odprawiając z kwitkiem rywali. Bez problemów pokonali w ćwierćfinale Czechów, po czym po wielkim boju w półfinale pokonać Bułgarów w stosunku trzy do dwóch. Po raz drugi z rzędu grali w finale, bronili tytułu wywalczonego przed dwoma laty. Tak jak i w roku dwa tysiące trzynastym ich rywalem w walce o złoto byli najwięksi wrogowie jakimi byli Rosjanie. Choć grali poza granicami kraju mogli liczyć na wsparcie fantastycznej grupy polskich kibiców. Choć wiedział ,że jej nie ma za bandami i tak dawała mu wielką siłę i motywację do walki. Dokładnie dwudziestego września o godzinie szesnastej rozpoczęła się wielka siatkarska bitwa. Zażarta walka toczyła się od pierwszych piłek. Set pierwszy zakończył się na przewagi wygraną Rosjan. W drugim zupełnie podłamani Polacy błędami ,które zaważyły o ich porażce w secie pierwszym ulegli gładko do zaledwie szesnastu. W trzecim również nie rozpoczęli najlepiej. Na zagrywce co raz niszczył ich Michajłow wspierany przez Muserskijego. Przy stanie siedemnaście dwanaście czas dla Polaków. Trener nie krzyczał, nie mobilizował. Poprosił ich jedynie by zagrali ten mecz dla siebie jakby miał by ich ostatnim. Nie musiał nic więcej mówić. Kiedy na zagrywkę po zepsutym serwisie Rosjan powędrował zawodnik z numerem dziewięć doskonale wiedział co miał robić. Posłał trzy piekielnie mocne serwisy, których Rosjanie nie byli w stanie przyjąć czy też utrudnił im na tyle grę iż jego koledzy byli w stanie wyprowadzić skuteczną kontrę. Rosjanie w zupełnym osłupieniu przestali grać. Stan meczu wyrównał się. Rozpędzeni Polacy gromili zupełnie rozbitych Rosjan. Polacy wygrywali już dwa do jednego i wydawać się mogło ,że nic ich nie zatrzyma. A jednak. Fenomenalne zagrywki rosyjskiego przyjmującego dały im się we znaki i ostatecznie losy mistrzostwa tak jak i przed kilkoma laty miały ważyć się w piątej partii. Od początku seta żadna z drużyn nie zamierza odpuszczać. Zacięta walka i punkt za punkt. Przy stanie trzynaście do trzynastu rosyjski lider robi coś nieprawdopodobnego. Posyła piłkę daleko w aut i biało-czerwoni mają piłkę meczową. Na zagrywkę wędruje brunet. Zamyka oczy i ma przed sobą uśmiechniętą blondynkę ,która wierzy w niego z całego serca. Za chwilę wyrzuca piłkę w górę i uderza za całych sił. Rosjanie cudem przebijają ją na drugą stronę. Perfekcyjne dogranie Ignaczaka, szybkie rozegranie Łukasza Żygadły na trzeci metr do pierwsze strefy. Brunet wybija piłkę po szczelnym bloku Rosjan w aut i wybucha wielka euforia. Polacy po raz drugi z rzędu mistrzami Europy! Żaden z nich nie posiada się z radości. Cieszą się jakby zdobyli ten krążek dopiero po raz pierwszy w życiu. Za chwilę nagrody indywidualne ,których część powędrowała w ręce Polaków w tym właśnie szatyna jako najbardziej wartościowego zawodnika imprezy. Za chwilę niewątpliwie piękna chwila dla każdego sportowca. Ze złotym krążkiem na szyi wsłuchuje się w dźwięk Mazurka Dąbrowskiego odśpiewanego niemal acapella przez zgromadzonych na hali kibiców. Po dekoracji zaczęła się wielka feta. W tym natłoku udaje mu się znaleźć matkę z siostrą ,które przyjechały go wspierać.
 -Chyba nie poświętujesz za długo braciszku.-dodaje na jego widok siostra
 -A to niby czemu?-pyta marszcząc brwi
 -Twoja żona jest w szpitalu.-dodaje matka
 -Jak to, już? Urodziła?-zasypuje je lawiną pytań
 -Nie.-kręci głową brunetka- Jeśli się pośpieszysz na samolot ,który mamy za pół godziny prawdopodobnie zdążysz na narodziny swojego pierworodnego.
Brunet migiem odnajduje trenera od którego uzyskuje zgodę na opuszczenie wielkiej fety. Mimo błagających o wywiad reporterów i fanów o autograf czy zdjęcie gna czym prędzej do szatni. W kilka minut wychodzi zebrany z szatni po czym niemal biegnie do hotelu. Wrzuca do walizki swoje rzeczy po czym z trudem ją domyka. Za kilka minut stoi niecierpliwie wraz z mamą i siostrą oczekując na odprawę. Każda kolejna minuta wydaje mu się dłużyć jak godzina. Kiedy wreszcie wsiadają do samolotu nie może doczekać się kiedy wreszcie wylądują. Po ponad dwóch godzinach wreszcie docierają do Polski. Migiem odszukuje samochód siostry na parkingu rzeszowskiego lotniska i po chwili pędzą w kierunku szpitala. Za chwilę zdyszany, w reprezentacyjnym ubraniu wpada na korytarz oddziału ginekologicznego. Dostrzega na nim siostrę Leny i Maję.
 -Pan Bartman?-pyta pielęgniarka wychodząc na korytarz na co on zrywa się na równe nogi.- Proszę.-wskazuje na drzwi sali z której przed chwilą wyszła. Kiedy wchodzi do środka widzi ogromnie zmęczoną ,ale uśmiechniętą blondynkę, a na jej rękach kruszynkę o kruczoczarnych włosach. Nigdy nie zapomni momenty gdy po raz pierwszy go zobaczył, po raz pierwszy wziął go na ręce bojąc się ,że zrobi mu krzywdę. Na zawsze zapamięta pierwszą nieprzespaną noc, pierwszą kąpiel, pierwsze miesiące życia, pierwszy krok, pierwszy ząbek, pierwsze słowo, pierwszy roczek. Z dnia na dzień rósł jak na drożdżach i stawał się mniejszą kopią swojego taty. Choć przez pierwsze miesiące życia dał się rodzicom ostro we znaki i tak kochali go całym sercem. Był ich oczkiem w głowie, a w zupełności taty. Brunet nie chciał być tylko dodatkiem w życiu swojego dziecka z racji ciągłych wyjazdów. Był ojcem na pełny etat. Kiedy tylko mógł zajmował się małym. Rozpieszczał go jak tylko mógł. Czuł się naprawdę spełnionym i szczęśliwym człowiekiem, ale chyba jeszcze bardziej gdy stał na najwyższym stopniu podium Igrzysk Olimpijskich w Rio ze złotym krążkiem na szyi i śpiewał wraz z pozostałą jedenastką siatkarzy hymn kraju. W sporcie osiągnął wyżyny i do tego był szczęśliwym mężem i ojcem. W życiu już niczego więcej nie potrzebował. Bez względu na to jak się ono potoczy wiedział ,że mając ukochaną dwójkę osób przy sobie nic nie będzie mu straszne. Po latach pełnych różnego rodzaju zdarzeń po przez kłótnie, rozstania czy chorobę nastały lata spokoju. Wreszcie nie zmieniał klubu co sezon. Na stałe osiadł się wraz z rodziną w Rzeszowie. Nim się obejrzeli mały Kuba poszedł do przedszkola i na świat przyszła jego młodsza siostra. Lata mijały ,a oni niezmiennie przy sobie trwali. Kochali się jak przed kilkoma laty. To uczucie zamiast umierać każdego dnia wzrastało. Byli ze sobą niewyobrażalnie szczęśliwi. To wszystko co wydarzyło się w ich życiu niebagatelnie umocniło tylko to uczucie jakim się wzajemnie darzyli. Z dumą obserwowali jak ich pociechy rosły i nawet nie zorientowali się się kiedy obydwoje poszli do szkoły. On spełniał się w dalszym ciągu jako siatkarz sięgając po kolejne tytuły, a on realizowała się jako lekarz. Choć mieli zupełnie inne charaktery idealnie się uzupełniali. Choć byli jak ogień i woda to co ich połączyło od pierwszego wejrzenia w Gdańsku gdy pewna filigranowa blondynka przez nieuwagę wpadła na wysokiego bruneta. Gdybym wtedy ktoś powiedział im ,że spotkali właśnie miłość swojego życia zapewne by go wyśmieli. Przeszli ze sobą ogromnie wiele, ale wiedzieli ,że było warto. Kiedy obydwoje byli na życiowym zakręcie natknęli się na siebie. Tak naprawdę nigdy nie wiemy kiedy spotkamy w swoim życiu tego kogoś kto stanie się dla nas całym światem. Możemy mieć te naście czy kilkadziesiąt lat. Miłość nie wybiera. Przez lata poznajmy tysiące osób, aż spotykamy kogoś kto odmienia nasze życie. Na zawsze. Kogoś kto staje się dla nas całym światem i nijak nie potrafimy bez niego egzystować. Kogoś kto sprawia ,że nasz każdy kolejny dzień staje się piękniejszy. Kogoś kto daje nam bezwarunkową miłość. Kogoś kto staję naszym powietrzem bez którego byśmy umarli. Kogoś zupełnie wyjątkowego. Kogoś kto może dać nam najpiękniejszą z możliwych obietnic jaką jest "I że cię nie opuszczę aż do śmierci". Kogoś kto gdy będzie naprawdę źle trwał przy nas do samego końca. Kogoś kto nigdy nie zwątpi i kogoś to kochał, kocha i zawsze kochać będzie. Każdy z nas kiedyś spotka kogoś takiego. Kogoś z kim będziemy tworzyć razem wspólną historię niczym Lena i Zbyszek, którzy mimo wielu przeszkód i przeciwności losu jaką była śmiertelna choroba przetrwali to wszystko razem. To jego ogromna miłość dała jej siłę do wali i pokonania niemożliwego. Wygrała miłość. I niech zawsze wygrywa.
___________________________________________________
KONIEC.
________________________

Więc moje drogie przyszedł czas na pożegnania. Historia Zbyszka i Leny dobiegła końca. Pierwotnie to co jest napisane kursywą nią nie było, ale nie potrafiłabym jej za nic uśmiercić. Może to śmiesznie zabrzmi, ale za bardzo się z nią zżyłam. Nie potrafiłabym jej uśmiercić.  
Kiedy 22 stycznia br. publikowałam prolog nie spodziewałam się ,że aż tyle tutaj wspólnie z Wami spędzę. Nie spodziewałam się dużej ilości komentarzy czy wyświetleń, a jednak tych z każdym kolejny epizodem przybywało. Dziękuję za to wspaniałe pół roku z tą historią. 
Wiem ,że pewnie nie raz przyprawiłam Was o zawał i pewnie tak też było tym razem gdy czytałyście pierwszą część rozdziału, ale też myślę o uśmiech na twarzy również.

Dziękuję za te 1345 komentarzy.
Dziękuję za 50 987 wyświetleń.
Dziękuję za każdą Waszą cenną minutę poświęconą na śledzenie historii.
Dziękuję za każde, najdrobniejsze napisane słowo.
Dziękuję wszystkim czytelnikom, tym będącym od początku i tym ,którzy dołączyli potem.
Dziękuję ,że wraz ze mną dotrwaliście do końca tej przygody.
Dziękuję za wszystko!

Jest mi ogromnie smutno ,że już czas na ostatni komentarz odautorski, na ostatni wpis na tym blogu. Wiąże się z nim ogromnie dużo wspomnień. Tu na Waszych oczach dojrzewałam pisarsko. Tutaj przelewałam swoje niekiedy szalone i dziwaczne pomysły. Może i parę rozdziałów zepsułam, ale mam nadzieję ,że jeszcze więcej było tych dobrych. Za wszelkie powtórzenia, literówki i innego rodzaju wpadki przepraszam jeśli takowe się zdarzyły. 
Żegnam się z Wami po raz ostatni pod tym adresem strony.
Od dziś to mój koniec tutaj. Żaden post, żadne słowo już tu nigdy nie zostanie opublikowane. Od dziś możecie znaleźć mnie tu, tu, kiedyś może i tu. A jeśli chcecie czasem dowiedzieć się co u mnie zapraszam tu.
Po raz ostatni, pozdrawiam i ściskam z całego serduszka.
A pisała dla was wingspiker  Karolina.
PS. Każdy kto choć raz czytał, proszę niech skomentuję, chcę wiedzieć ile osób czytało tą historię :)
Całuję.

Zostawiam Was z jedną z moich ulubionych ostatnimi czasy piosenek.

sobota, 22 czerwca 2013

XLII.

Widzę jak nabiera powietrza w usta. Zaczyna mnie ogarniać strach. Zaczynam się bać ,że nie ma za dobrych informacji. Widzę to po jej minie, widzę ,że nie wie jak mi to ma powiedzieć. 
 -Pani Leno, nie możemy dłużej czekać. Dawcy jak na razie nie mamy choć jest pani wpisana na pilną listę. Jeśli dalej będziemy zdawać się na łaskę losu to pani czas tutaj jest bardzo ograniczony. Więc musimy podjąć próbę leczenia, czy też przedłużenia życia poprzez chemioterapię, choć nie obiecuję ,że będzie ona skuteczna w pani wypadku. Potrzebujemy tylko pani zgody.
 -Jeśli się nie zgodzę, ile mi zostało?-pytam
 -Około miesiąca, może mniej. Jest pani bardzo słaba.-odpowiada
 -W takim razie zgadzam się.-mówię po czym podaj mi ona jakieś dokumenty do podpisania. Za chwilę wspomniana trójka znika za drzwiami i pojawia się pielęgniarka z iście końską dawką leków. Po chwili znów zostaję sama. Mam dość tego wszystkiego, nie mam siły. Każdy ruch jest dla mnie ogromnym trudem. Czuję jak z każdym kolejnym dniem umiera cząstka mnie, a co najgorsze nie mogę choćbym bardzo się starała nic z tym zrobić. Każdy mój dzień wygląda tu właściwie tak samo i wraz z nastaniem każdego kolejnego boję się ,że będzie on moim ostatnim. Właściwie nie wiem czego boję się bardziej. Tego ,że lada dzień mogę stąd odejść czy tego ,że zostawię osoby ,które kocham. A tego nie chcę za nic w świecie. Mimo iż jestem zupełnie słaba i moje szanse z dnia na dzień maleją dalej z całych sił wierzę ,że będzie mi dane zestarzeć się u boku mężczyzny ,którego kocham nad życie. Za dużo razem przeszliśmy by teraz to cholerstwo miałoby nas rozdzielić. Ogromnie pragnęłam żyć. Gdy ludzie nie widzą sensu życia i popełniają samobójstwa będąc w zupełnym zdrowiu, tak ja z ogromną wolą życia właśnie je traciłam. Nie widziałam sprawiedliwości w tym wszystkim. Winiłam Boga za to ,że zesłał na mnie i moich najbliższych tą piekielną chorobę. Choć byłam osobą wierzącą i chciałam wierzyć ,że nie robi tego bez powodu najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam tego zrobić. Wiara zamiast dawać mi sił odbierał mi je. Powoli już zaczynałam się godzić z tym ,że tej walki nie jestem w stanie wygrać. Godziłam się z faktem ,że dawca się nie znajdzie. Oswajałam się z faktem ,że pewnego dnia gdy zasnę mogę się już nie obudzić. Oswoiłam się ze śmiercią. Każdy z nas ma gdzieś na górze zapisany kres ziemskiej wędrówki, prędzej czy później zasili niebiańskie szeregi. Nie wiedziałam kiedy będzie mój kres. Równie dobrze mógł on nadejść dziś, pojutrze, za miesiąc, za rok czy dwadzieścia. Ostatkami nadziei i rozsądku wierzyłam ,że stanie się cud. Wierzyłam w to. Naprawdę.

<włącz podkład>

Każdy kolejny dzień wydaje się być co raz bardziej przytłaczający. Każdy kolejny dzień bez niej jest przytłaczający. Każdego kolejnego dnia umiera ze strachu o nią. Nie może znieść tego ,że nie może zrobić nic innego jak tylko patrzeć jak ukochana osoba słabnie z dnia na dzień, jak opada z sił, jak odchodzi. Serce mu się kraja gdy co dzień patrzy jak największa miłość jego życia walczy o życie i powoli zaczyna przegrywać tą walkę. Choć stara się z całych sił być silny nie potrafi. Choć tego nie okazuje i jemu, największemu z twardzieli zdarza się płakać. Nie ma dnia by nie umierał ze strachu. Nie było dnia by nie szedł do znienawidzonego szpitala z ogromnym przerażeniem by nie usłyszeć ,że jej już nie ma. Za każdym razem kiedy widzi słabą blondynkę, której nawet oddychanie przychodzi z ogromnym trudem ma ochotę rozpłakać się jak dziecko. Co ranek budzi się z nadzieją ,że to wszystko to jeden wielki sen, jednak za chwilę uderza szara rzeczywistość. Choć stara się w miarę normalnie funkcjonować to nie potrafi. Na treningach jest cieniem samego siebie. O meczach nie wspominając. Nie potrafi się skupić na treningu czy meczu, cały czas myślami jest przy niej. Nie ma w zwyczaju jak kiedyś przychodzić ostatni na trening i ostatni z niego wychodzić. Przychodzi i wychodzi pierwszy po czym gna do niej. Choć nie może nawet z nią porozmawiać po prostu stoi za szybą i na nią patrzy. Nie cierpi swojej bezsilności w tej sprawie, a jeszcze bardziej bezsilności lekarzy, którzy cały czas zbywają go odpowiedziami ,że trzeba czekać.
 -Ile jeszcze? Ona umiera.-dodaje wściekły gdy znów słyszy tą samą odpowiedź z ust lekarki
 -Proszę się uspokoić, robimy wszystko by jej pomóc.-odpiera
 -Nie widać tego. Ona z dnia na dzień co raz bardziej słabnie, naprawdę nie możecie zrobić nic?
 -W tej chwili możemy jedynie próbować przedłużyć jej oczekiwania, bo mam nadzieję ,że dawca wreszcie się znajdzie.
 -Próbować?-pyta
 -Nie mamy pewności czy chemioterapia w jej wypadku coś zdziała. Jest strasznie słaba i nie chcę pana oszukiwać, ona może jej albo pomóc albo przyśpieszyć nieuniknione.-odpiera po czym za chwilę pozostawia bruneta w zupełnym osłupieniu podążając gdzieś korytarzem.
Zaklął siarczyście pod nosem i usiadł na krześle wbijając tępo wzrok przed siebie. Dopiero teraz zaczęła docierać do niego wizja spełnienia najczarniejszego scenariusza. Za nic nie wyobrażał sobie życia bez niej. Nie wyobrażał sobie ,że kiedykolwiek mogłoby jej zabraknąć w jego życiu. Kiedy wreszcie odnalazł kobietę swojego życia i kiedy wydawało się ,że nic nie może przeszkodzić ich szczęściu okazuje się ,że może ją stracić na zawsze. Wnosiła do jego życia tyle szczęścia, radości, ciepła i przede wszystkim miłości. Wypełniała każdą minutę, godzinę i dzień jego życia. Nadawała barw szarym dniom. Dniami potrafił być niemiłosiernie zły, zupełnie nieżyciowy po przegranym meczu, a ona jednym uśmiechem, jednym drobnym gestem sprawiała ,że złość gdzieś odchodziła. To ona sprawiła ,że jest właśnie teraz innym człowiekiem. Z kobieciarza i flirciarza stał się kimś zupełnie innym. Spoważniał, poważnie zaczynał myśleć o przyszłości i przede wszystkim znalazł kobietę z którą chciał spędzić resztę swojego życia, a teraz złośliwy los mógł mu ją odebrać. Jeszcze nigdy tak bardzo nikogo nie kochał i nie wyobrażał sobie by miał pokochać kogoś innego. Próbował nie dopuszczać do siebie myśli, że jej może zaraz nie być. Dalej z całych sił wierzył ,że wreszcie ten koszmar ustanie. Wierzył ,że będzie mógł wziąć ją w swoje ramiona, poczuć jej ciepło, jej zapach, smak jej ust czy po prostu zobaczyć jej cudowny uśmiech. Z całych sił wierzył ,że wyjdzie z tego, że będzie dane mu się z nią zestarzeć. Pokonali razem już wiele przeciwności, wierzył ,że i tą pokonają.
Momentami był cieniem samego siebie. Potrafił siedzieć godzinami w szpitalu, byle być tylko przy niej w tej najtrudniejszej walce jaką toczy. Wszyscy go wspierali. Wszyscy go pocieszali. Wszyscy byli razem z obydwojgiem z nich. Z ogromnym trudem dawał się namówić by wrócić do domu. Udawało się to tylko nielicznym. W domu nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Wszędzie ją widział. A to jeszcze bardziej popychało go do powrotu do niej.
 -Synu, tak nie można. Musisz odpocząć.-dodaje matka bruneta widząc jak krąży bezcelowo po mieszkaniu
 -Nie chcę. Nie mogę.-odpowiada wpatrując się przez okno
 -Wiem ,że boisz się o nią, ale musisz też starać się jakoś funkcjonować, obiecałeś jej to.
 -Wiem mamo, ale ty potrafiłabyś siedzieć bezczynnie na miejscu ze świadomością ,że ktoś kogo kochasz najbardziej na świecie umiera?-w jego oczach pojawiły się łzy. Tak, w oczach wydawać się mogło największego twardziela w kadrze ,którego nic nie jest w stanie ruszyć. Oparł się o parapet i próbował nie dać upustu swoim emocjom. Za chwilę niczym mały chłopiec utkwił w objęciach matki, choć przewyższał ją o dobre kilkadziesiąt centymetrów.
 -Ona z tego wyjdzie, zobaczysz.-mówiła cicho
 -O niczym innym nie marzę.-odpowiada równie cicho.
Czuł niewyobrażalna wsparcie ze strony swojej rodziny. Zwłaszcza rodziców i siostry. Wiedzieli jak bardzo ważna jest dla niego Lena. Wiedzieli jaką osobą był, jak trudno było mu znaleźć tą właściwą. Wiedzieli jakie trudności obydwoje przeszli, a mimo to byli razem. Zarówno on jak i oni nie rozumieli dlaczego to musiało dotknąć akurat tą dwójkę. Kiedy wydawać się mogło ,że wyszli wreszcie na prostą, że będą wreszcie w spokoju żyć razem nagle na drodze ku ich szczęściu staje ten potwór ,który wyniszcza ją od środka. Choć wspierał ją w tej najważniejszej walce ,którą powoli zaczynała przegrywać. Oddałby wiele by tak się nie działo. Mógł jedynie bezradnie patrzeć jak odchodzi. I nie mógł zrobić nic w zupełności jak patrzeć jak z dnia na dzień ją traci.
Z początku chemioterapia przynosiła skutki, choroba nie rozprzestrzeniała się tak szybko, jednak z czasem wyniszczony walką organizm zaczął odrzucać chemię. Wtedy lekarze nie robili złudnych nadziei, nie dawali obietnic bez pokrycia. Jasno dawali do zrozumienia wszystko.
 -Jeśli dawca nie znajdzie się w przeciągu tygodnia to przykro mi to mówić panie Bartman, ale szanse na przeżycie będą równe zeru.
Brunet nie był nigdy za bardzo wierzący, rzadko chodził do kościoła, ale po tych słowach lekarza co dzień modlił się do Boga by nie zabierał mu jej. Nigdy w życiu tak o nic nikogo nie prosił. Wiedział ,że jeśli on ją mu zabierze, to odbierze mu cząstkę siebie. Była całym jego światem. Sprawiła ,że miał ochotę co dzień się uśmiechać. Sprawiła ,że zaczął naprawdę żyć.
Ostatni dzień lutego długo zapadnie mu w pamięci. Gdy z samego ranka przyszedł w to samo miejsce ,które odwiedzał od blisko pół roku oniemiał. Nie było jej tam gdzie być powinna. Wpadł w panikę. Natychmiast znalazł doktorkę prowadzącą jej chorobę.
 -Spokojnie. Znalazł się dawca. Jest przygotowywana do przeszczepu.-powiedziała po czym brunetowi w pewnym sensie ulżyło.
 -Czy ja mógłbym.. chociaż ją zobaczyć?-pyt niepewnie na co lekarka przystaję. Szczelnie odziany w ochronne ubranie wchodzi do sali. Siada tuż obok. Wie ,że nie ma za wiele czasu. Ujmuje jej rękę, która jest zupełnie bezwładna. Delikatnie ją całuje i jeszcze bardziej delikatnie zaciska. Patrzy na nią przez dłuższą chwilę. Widzi zupełnie bladą twarz, podkrążone oczy i twarz bez wyrazu. Nawet nie jest na siłach by zareagować, by otworzyć oczy.
 -Lena, co by się nie stało kocham cię. Kocham cię najbardziej na świecie i zawsze będę cię kochał. Jesteś największym szczęściem w moim życiu. Oddałbym wszystkie trofea, po prostu wszystko byś była zdrowa. Obiecałaś mi ,że zostaniesz moją żoną i trzymam cię za słowo. Wygrasz z tym cholernym rakiem, razem wygramy i razem się zestarzejemy i już nic nigdy nas nie rozdzieli. Nie pozwolę ci odejść, nie pozwolę...-urwał i pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Za dosłownie moment usłyszał cichy głos pielęgniarki ,która nakazała mu opuszczenie sali. Otarł łzę i wyszedł. Czuł jakby się z nią żegnał, a nie chciał by było to pożegnanie.
Wyszedł na korytarz i osunął się po ścianie. Schował twarz w dłoniach. Nie docierały do niego głosy dochodzące z korytarza. Siedział tak jeszcze przez długą chwilę do czasu gdy zaczepiła go pielęgniarka. Wydawała mu się znajoma. Okazało się ,że to koleżanka Leny. Dała mu kopertę po czym odeszła. Zobaczył starannie wykaligrafowane swoje imię. Doskonale wiedział do kogo należy to pismo. Odpieczętował kopertę po czym wyjął z niej zapisaną kartkę tym samym pismem.


Zbyszek,
Napisałam ten list bo tak naprawdę nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek będzie nam dane porozmawiać. Jestem już zupełnie słaba. Każdy ruch, każdy oddech przychodzi mi z ogromnym trudem równym wejścia na Mount Everest. Czuję ,że z dnia na dzień uchodzi ze mnie życie. Czuję jak każdego dnia opadam z sił. Czuję ,że ta choroba wyżera mnie od środka. Zdaję sobie sprawę ,że każdy kolejny wschód słońca przybliża mnie do śmierci. Jestem już pogodzona ze swoim losem bez względu na to co się stanie. Tracę nadzieję na to ,że nadejdzie wreszcie dzień w którym ten koszmar się skończy. Choć mam nieodpartą chęć życia to wiem ,że ono zmierza ku końcowi. Nie oszukujmy się, musiałby się stać niebagatelny cud. Chociaż nie chcę stąd odchodzić, wiem ,że ten na górze wobec mnie ma już jakieś plany i być może widzi mnie tam na górze. Chcę żebyś wiedział ,że nikogo w życiu tak nie kochałam. Gdy wydawało mi się ,że w życiu nie spotka mnie już nic dobrego gdy moje poukładane życie kilka lat temu legło w gruzy nagle pojawiłeś się ty. Sprawiłeś ,że na mojej twarzy znów zaczął pojawiać się uśmiech, sprawiłeś ,że czułam się szczęśliwa. Nigdy nie przypuszczałabym ,że jeden człowiek może dać nam tak wiele szczęścia. Może nigdy nie byliśmy i nie będziemy parą idealną, mimo iż zdarzały nam się rozstania, liczne kłótnie to i tak nigdy nie przestaliśmy się kochać. Choć w tamtych chwilach chciałam Cię nienawidzić nie potrafiłam. Zbyt mocno Cię kochałam. Każda minuta, godzina, każdy dzień, tydzień, miesiąc bez Ciebie było męką. A każdy kolejne spędzone wraz z Tobą były ogromnym cudem i niewyobrażalnym szczęściem. Nie było dnia bym o Tobie nie myślała, nie było dnia bym nie kochała. Te wspólne kilka lat było najpiękniejszymi latami mojego życia, mimo wszystko i wszystkim. Z dnia na dzień stałeś się dla mnie najważniejszą osobą w moim życiu. W życiu nie darzyłam nikogo tak głębokim i tak szczerym uczuciem jakim darzę właśnie Ciebie. Choć wzbraniałam się przed tym uczuciem, uległam największemu kobieciarzowi polskiego sportu, który z czasem z casanovy stał się moim, kochanym, opiekuńczym Zbyszkiem. Przy Tobie stałam się zupełnie inną osobą. Uwierzyłam w niemożliwe kiedyś dla mnie. Kiedy po pierwszym naszym spotkaniu nie mogłam wyrzucić z głowy twojej osoby wiedziałam, że będziesz kolejnym przypadkowym znajomym. Dopiero nasza rozłąka uświadomiła mi jak bardzo Cię kocham. Uświadomiła mi ,że jesteś mężczyzną z którym chcę spędzić resztę swojego życia. Mężczyzną z którym chcę się zestarzeć, kimś z kim chcę założyć rodzinę, po prostu być szczęśliwą. Nawet nie wiesz jak bardzo pragnę by to marzenie się zrealizowało ,a nie pozostało tylko moim marzeniem. Nie chcę Cię zostawiać. Nie chcę, ale wiem ,że to nie zależy w żadnym wypadku ode mnie. Więc proszę Cię, obiecaj mi jedno. Jeśli odejdę staraj się żyć. Wiem ,że będzie Ci niezmiernie ciężko beze mnie. Wiem ,że to Cię prawdopodobnie złamię do końca. Ale błagam, staraj się żyć najlepiej jak będziesz potrafił. Nie opłakuj mnie. Jesteś cudownym mężczyzną, na pewno znajdziesz kogoś kogo pokochasz i będziesz z nią szczęśliwy. A jeśli nie, to ja podeślę Ci kogoś takiego. Zasługujesz na szczęście jak nikt inny. Ale nie zapominaj o mnie. Zawsze będę przy Tobie obecna bez względu na wszystko. Zawsze będę patrzeć na Ciebie tam z góry i czuwać.  Zawsze. I na zawsze będę. Byłam, jestem i już zawsze będę. I nawet śmierć nas nie rozłączy. Bo kiedyś na pewno się spotkamy, jeśli nie tu na ziemi, będę na Ciebie czekać w niebie. Jeśli odejdę, to odejdę spełniona. Dałeś mi najcudowniejsze lata życia. Jedyne czego żałuję to tego ,że nigdy nie będzie mi dane założyć białej sukienki, że nigdy nie wypowiem ci cudownej formułki i obiecam ,że już Cię nie opuszczę. Przepraszam. 


Kochałam, kocham i zawsze kochać będę,
Lena.


On twardziel nad twardzielami płakał jak dziecko. Nie przejmował się nawet ,że wokoło jest pełno ludzi. Po prostu dał upust swoim emocjom. Ostatni raz chyba tak płakał gdy jako małe dziecko rozbił sobie kolano. Siedział w tym samym miejscu jeszcze kilka godzin. Przez następne dni niemal nie opuszczał szpitala.
 -Decydująca będzie ta doba. Jeśli wda się jakiekolwiek zakażenie...-zawiesiła głos lekarka- Musimy być dobrej myśli panie Zbyszku.-dodała po czym umknęła gdzieś w korytarzu.
Tego dnia byli z nim wszyscy. Rodzice, siostra, rodzice i siostra Leny, Piotrek z ciężarną Mają, którzy mieli lada dzień zostać rodzicami. Nikt nawet nie próbował go pocieszać, ani prawić ckliwych formułek. Wiedzieli ,że to byłoby najgorsze z możliwych rozwiązań. Stał z wzrokiem wlepionym przez szybę w jednym punkcie, na jednej osobie. Za tą szybą najważniejszą walkę swojego życia toczyła jego ukochana osoba. Wierzył ,że jej się uda. Przeszłą już tak wiele, że nie wierzył by się nie mogło nie udać.
Mniej więcej o drugiej w nocy coś wyrywa go ze snu. Zrywa się na równe nogi i spogląda przez szybę. Widzi momentalnie spadające wskaźniki, trzeszczące maszyny. Za chwilę zostaje potrącony przez biegnących lekarzy. Spogląda na wskaźnik z pulsem, który momentalnie zanika. Nie dociera do niego niemal nic. Stoi patrząc po prostu przed siebie. Reanimujący coś krzycząc jednak nie bardzo rozumie. Słyszy tylko szlochanie matki i siostry Leny i ciężko oddychającego Nowakowskiego. Dociera jednak do niego straszne słowo. "Tracimy ją. Tracimy."...
___________________________________________________________
Nie mogę powiedzieć kiedy epilog się pojawi gdyż jestem z osób ,które twierdzą iż taki z zaskoczenia jest najlepszy, więc spokojnie, jeszcze chwilkę.
Przyznam Wam się do czegoś. Może to śmieszne i nie wiem jeszcze jakie, ale włączając podkłady i czytając to powtórnie najnormalniej w świecie sama się rozkleiłam. Może dlatego ,że jestem okrutnie wrażliwą osobą?
W tym rozdziale, większość pisana inną perspektywą chyba z wiadomych przyczyn. Mam nadzieję ,że choć Wam się on podoba, bo przyznaję ja czuję pewien niedosyt wobec niego, aczkolwiek zawsze mogło być gorzej nie? :)
Pozdrawiam rozpływając się z upału, wingspiker.
PS. Następny w poniedziałek :)

środa, 19 czerwca 2013

Rozdział XLI.


Za nic nie potrafię się uspokoić. Choć próbuję za wszelką cenę powstrzymać napływające łzy to gdy tylko próbuję otworzyć usta samowolnie znów ściekają po moich policzkach. Zbyszek z anielską cierpliwością siedzi przy mnie czekając aż zdradzę mu przyczynę mojego stanu. Boję się mu tego powiedzieć. Najzwyczajniej w świecie się boję. Boję się jak zareaguje. Sama myśl o tym diabelstwie mnie przeraża. W głowie rodzi się też pytanie: dlaczego właśnie ja? Kiedy wydawać się mogło ,że wszystko będzie dobrze i zupełnie jak dawniej nagle wszystko obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Wszystko obraca się w gruz. Moje życie wisi na włosku. To cholerstwo pochłania mnie od środka i nie mogę nic z tym zrobić.
 -Lena.-mówi spokojnie gładząc dłonią moje plecy. Wreszcie uspokajam się na tyle ,że próbuje zebrać się na odwagę. Muszę mu to powiedzieć. Musi znać prawdę.
 -Zbyszek, ja.. mnie za pół roku może tu nie być.-mówię ledwo powstrzymując łzy
 -Wyjeżdżasz?-mruży oczy
 -Nie.-przeczę
 -Więc o co chodzi?-pyta zupełnie zdezorientowany 
 -Ja..-zawieszam głos biorąc głęboki oddech- Ja umieram...-odparłam czując łzy na swoim policzku. Patrzył na mnie przerażonym wzrokiem.-To nie jest anemia. Jestem chora. Mam...-zawiesiłam głos próbując tylko nie wybuchnąć płaczem- Mam raka.-nie dałam rady. Wybuchnęłam płaczem. 
 -To pewne?-pyta łamiącym się głosem
 -Powtarzali badanie cztery razy. Za każdym razem wyszło to samo.-chlipałam
 -Nie płacz. Damy radę. Słyszysz?-mówił obejmując mnie najmocniej jak tylko potrafił ogromnie chciałam w to wierzyć. Jednak wiadomość o chorobie zupełnie mnie dobiła. Nie potrafiłam znaleźć żadnych pozytywów ów. Teraz jestem, ale za chwilę może mnie być. Zaczął się wyścig z czasem. Najważniejsza walka mojego życia jaką mam do odbycia. 
 -Co jeśli mi się nie uda?-pytam zapłakana pociągając nosem
 -Nawet tak nie mów. Nie pozwalam ci. Wszystko będzie dobrze, nie możesz się poddać.-uniósł dłonią mój podbródek- Kocham cię i nie myśl ,że pozwolę ci się poddać.-pogładził dłonią mój policzek ocierając pojedynczą łzę po nim spływającą.
 -Przepraszam ,że zepsułam ci taki dzień.-otarłam łzy
 -Nie żartuj nawet. Teraz ty jesteś najważniejsza.-przytulił mnie do siebie
 -Boję się.-powiedziałam cicho
 -Ja też.-odpowiada- Ale razem damy radę. Musimy.
Siedzę wtulona w niego jak przestraszona mała dziewczynka. Gdyby nie on pewnie bym się w tym momencie załamała i poddała. Dzięki niemu wiedziałam ,że muszę walczyć. Chociażby dla niego. Choć ta informacja zupełnie mnie dobiła i przeraziła.
Następne dni i tygodnie mijały w ślimaczym tempie. Na trzydzieści jeden dni, zaledwie pięć spędziłam w domu, resztę spędziłam w szpitalu ,który powoli stawał się moim drugim domem. Mój stan był na tyle poważny ,że faszerowanie mnie wszelkimi dawkami leków było tylko odraczaniem wyroku. Potrzebowałam przeszczepu. Najgorsze było to ,że nikt w rodzinie nie mógł zostać dawcą bo miałam rzadką grupę krwi jaką było A Rh-. Dawcy widać nie było, a czas uciekał. Nikłam w oczach. Traciłam na wadze niemiłosiernie. Oczy straciły dawny blask, zawsze uśmiechnięta twarz zamieniła się na pełną bólu. Momentami nie miałam już na nic siły. Codziennie transfuzje krwi, codziennie końskie dawki leków, które wyniszczały mnie od środka na równi z tym cholerstwem. Z dnia na dzień zamiast lepiej czułam się tylko gorzej i gorzej. Byłam co raz słabsza, wszystko mnie bolało. Marzyłam wreszcie o dniu w którym wreszcie znajdzie się dawca. Jednak z dnia na dzień się bardziej rozczarowuje. W zasadzie gdyby nie ogromny optymizm Bartmana już dawno bym się załamał i poddała. Kiedy nie miałam już siły walczyć, on dawał mi takiego ogromnego kopniaka i motywował do dalszej walki. Mój układ odpornościowy zaczynał szwankować od przyjmowanej chemii. Z resztą cały mój organizm się buntował. Korzystałam ,więc z ostatniej chwili by zaczerpnąć świeżego powietrza. Włożyłam kurtkę na dres ,który stał się moim codziennym odzieniem i poszłam się przejść po klinicznym parku. Kiedy tylko do moich nozdrzy dotarł powiew świeżego, październikowego powietrza od razu było mi lepiej. Po krótki spacerze przysiadałam na ławce. Napawałam się piękną polską złotą jesienią. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego ,że może to być moja ostatnia. Gdy się dowiedziałam ,że jestem chora panicznie bałam się śmierci. Teraz się z nią oswoiłam. To naturalna kolej rzeczy. Ktoś umiera niezależnie od wieku, stanu majątkowego, zawodu. Śmierć nie wybiera. Na każdego z nas przyjdzie kolej prędzej lub później. Owszem, bałam się ,że moja chwila nadejdzie właśnie niedługo. Jednak nie histeryzowałam. Choć był ścisk w żołądku na myśl ,że może za niedługo mnie tu nie być, to byłam oswojona ze świadomością śmierci.
 -Tu jesteś.-słyszę znajomy głos za sobą i zaraz spotykam zielone tęczówki tuż obok moich
 -Myślałeś ,że uciekłam?-śmieje się
 -Coś w tym stylu.-obejmuje mnie ramieniem całując w czubek głowy
 -Nie jestem wariatką.-zauważam tuląc się do niego. Dopiero po dłuższej chwili ciszy zabieram głos.-Mogę cię o coś spytać? Tylko odpowiedz szczerze.
 -Pytaj.-odpowiada
 -Boisz się ,że mnie może zabraknąć?-widzę ,że swoim pytaniem wprawiłam go w zakłopotanie.
 -Boję się tego najbardziej na świecie.-odpowiada po chwili- Ale wierzę jeszcze bardziej ,że to nigdy nie nastąpi.-dodaje po czym obejmuję mnie z całych sił. Zbiera mi się na płacz. Nie potrafię sobie wyobrazić tego ,że mogłabym go zostawić. Nie chcę odchodzić. Wtedy poczułam niewyobrażalną chęć życia. Miałam dla kogo żyć, dla kogo walczyć. Był ze mną, z całych sił mnie wspierając. Był na dobre i na złe. Chciałam móc się z nim zestarzeć. Móc cieszyć się razem z nim z każdego sukcesu i smucić po porażce. Chcę budzić się obok niego każdego dnia. Nie chcę odchodzić. Nie mogę, nie teraz. Jedyne co było przerażające w tej sytuacji to to ,że nic nie zależy ode mnie. Choćbym z całych sił pragnęła żyć to los może sprawić inaczej. Nie mogę zrobić nic, mogę tylko czekać. A to czekanie było najgorsze. Każdego dnia tliła się nadzieje ,że wreszcie znajdzie się dawca do przeszczepu i ten koszmar się skończy.
Z dnia na dzień zaczynałam co raz bardziej szczerze nienawidzić tego miejsca. Co dzień te same cztery ściany, te same twarze, te same czynności. Wszystko wydawało mi się ogromnie przytłaczające. Dni ciągnęły się niemiłosiernie. Ratowałam się czytaniem niezliczonej ilości książek, czy oglądanie filmów. Nie było też dnia żeby ktoś mnie nie odwiedzał. Nie wspominam już o Zbyszku ,który wpadał bardzo często, ale też Maja z Piotrkiem zaglądali dość często, wpadała też rodzina z Warszawy. Czułam ich ogromne wsparcie i to było najlepsze. Nie pozwali mi nawet przez chwilę zwątpić za co byłam im ogromnie wdzięczna.
Codzienne nudy i natłok przeróżnych myśli zaczęłam przelewać na papier, po prostu pisałam co przychodziło mi na myśl. Mogłam tylko obserwować zza szpitalnego okna jak złota jesień zamienia się w srogą zimę, ale też z dnia na dzień promieniejącą Maję.
 -Wybraliście już imię?-pytam widząc już wyraźny brzuszek u swojej przyjaciółki
 -W zasadzie to jeszcze nie.-zaśmiała się- Znając nas zdecydujemy się dopiero przed samym porodem, albo jak już się urodzi.
 -Najważniejsze żeby był zdrowy.-uśmiecham się i po chwili dodaję- Ciąża ci służy.
 -Błagam cię, czuję się jakbym ważyła tysiąc kilo, a do marca jeszcze daleka droga.-odparła
 -Zobaczysz, szybko zleci.
 -To fakt, dopiero dowiedziałam się ,że jestem w ciąży, a tu już za trzy będziemy rodzicami. Nawet nie wiesz jak bardzo nie mogę się doczekać.
 -Mam nadzieję ,że i ja doczekam.-mówię cicho po czym Maja siada tuż obok na łóżku
 -Głuptasie, chrzciny bez chrzestnej się nie odbędą ,więc bez takich mi tu.-uśmiecha się ciepło i przytula mnie
 -Nie masz pewności.
 -Nie mam.-zgadza się- Ale przede wszystkim ty musisz wierzyć ,że się uda i zobaczysz, za parę lat będziemy tylko doglądać swoich pociech.
Z całych sił chciałam w to wierzyć. Jednak w mojej głowie kumulowało się miliony najróżniejszych myśli. Jednego dnia wszystko było mi obojętne, drugiego wręcz przeciwnie. Przez podobnie wyglądające dni w szpitalu nawet nie zauważyłam kiedy zaczynała się świąteczna gorączka. Większość pacjentów wyszła do domu, ludzi w białych kitlach również było co raz mniej. Za dwa dni Wigilia, a ja wciąż tkwiłam w szpitalu.
 -Mogę wyjść, chociaż na dwa dni?-pytam Zaniewskiego kiedy spotykam go na korytarzu
 -Jesteś bardzo osłabiona, każda infekcja w twoim stanie może mieć bardzo poważne konsekwencje. Wolałbym cię zostawić bynajmniej do czasu gdy będzie z tobą lepiej.-odparł
 -Proszę. Nie wiem czy to nie moje ostatnie święta w życiu i karzesz mi je spędzić tutaj? Sylwestra przeboleję. Błagam, tylko dwa dni.-mówię nieco błagalnym tonem
 -Za dwa dni widzimy się z powrotem na kontroli, jak nic ci nie będzie może nawet pozwolę ci spędzić Nowy Rok w domu.-uśmiechnął się, a ty w przypływie szczęścia ściskasz swojego kolegę z pracy i cała w skowronkach wracam do swojej sali gdzie spotykam zielonookiego osobnika. Przytulam go na powitanie.
 -A ty co taka zadowolona?-pyta mrużąc oczy
 -Dostałam przepustkę.-szczerzę się i widzę jak na jego twarzy maluje się uśmiech.
Mniej więcej za godzinę szykowałam się do wyjścia. Niezmiernie przyjemnie było zamiast dresów i luźnych ubrań nałożyć coś chciałoby się rzec normalnego. Cieszyłam się jak dziecko na samą myśl i wyjściu na dwór czy samych świętach spędzonych poza murami szpitala. Cieszyłam się jak dziecko i tak też poniekąd byłam traktowana. Bartman nie pozwalał mi nic robić. Chuchał i dmuchał na mnie jak na małe dziecko potrzebujące nieustannie opieki. Chwilami wydawał się być mocno nadopiekuńczy jednak musiałam to wszystko jakoś wytrzymać. Święta w tym roku miały być wyjątkowe z tego powodu iż mieli wpaść moi rodzice razem z Zuzą. Nic z tego jednak nie wyszło, niemal wszystkich rozłożyła grypa żołądkowa, jako ,że miałam okropnie słaby układ odpornościowy nie mogłam sobie pozwolić na najdrobniejszą chorobę. Tym ,że sposobem spędziliśmy święta tylko we dwoje. Zawsze były one dla mnie wyjątkowe. Już na początku grudnia było czuć tą cudowną, świąteczną atmosferę. Można było się spotkać raz do roku z całą rodziną, podzielić się z nimi opłatkiem. W tym roku, choć może nie spędzałam ich w takich okolicznościach w jakich bym sobie wymarzyła, jednak były równie wyjątkowe. Spędziłam je z najważniejszą osobą w moim życiu, która trwa przy mnie mimo wszystko.
 -Już nie zadręczaj się tak.-mówi szatyn obejmując mnie
 -Nie potrafię.-odpowiadam opierając głowę o jego ramię
 -Pamiętaj ,że co by się nie wydarzyło zawsze będę.-uśmiecham się i przytulam do niego. Kiedyś w trudnych momentach ja byłam dla niego oparciem, teraz on był dla mnie niesamowitym oparciem w tej trudnej chwili, dawał mi niewyobrażalną siłę i chęć do walki.
 -Co jeśli dawca się nie znajdzie?-wypalam ni stąd ni zowąd
 -Nawet tak nie myśl. Znajdzie się i będziesz zdrowa.-objął mnie ramieniem
 -Boję się ,że to się nie stanie. Boję się ,że zostawię cie samego...-urwałam bo mój głos zaczął się łamać
 -Nie pozwalam ci tak myśleć, słyszysz? Obiecałaś mi coś i masz dotrzymać słowa.
 -Obiecałam?-pytam zaskoczona
 -Obiecałaś zostać moją żoną i trzymam cię za słowo.-uśmiechnął się- I ani słowa o tym ,że znajdę sobie kogoś innego bo nie, nie znajdę. Mam ciebie i nie pozwolę ci odejść.-ponownie tulę się w niego jak mała dziewczynka. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam. Choć lekarze zapewniali ,że dawca znajdzie się niebawem i tak wiedziałam ,że czas ucieka. Wiedziałam doskonale ,że zbliżam się do nieuniknionego. Liczyłam się z faktem ,że on może się nie znaleźć na czas. Dni mijały zastraszająco szybko ,a ja z każdym kolejnym byłam co raz słabsza. Tuż po Nowym Roku spędzonym z Nowakowskimi i kilkom rzeszowskimi siatkarzami wróciłam do szpitala. Była już połowa stycznia i w dalszym ciągu dawcy nie było widać. Pojawiła się mała nadzieja, jednak okazało się ,że miał on zakaźną chorobę. Szczerze dobijało mnie to czekanie. Każdego kolejnego dnia miałam co raz mnie sił. Każde kilka kroków było dla mnie niewyobrażalnym wyczynem. Momentami nie miałam siły żeby podnieść się z łóżka. Widziałam to w oczach czy to Zbyszka czy Mai ,że oni też tracą nadzieję choć nie mówią o tym głośno. Widziałam w ich oczach ogromny smutek, ale też jeszcze tlącą się nadzieję. Szczerze mówiąc już chyba sama nie bardzo wierzyłam w to ,że będzie dobrze. Wolałam się przygotować na najgorszą ewentualność, choć wszyscy ganili mnie niemiłosiernie za taką postawę. Ale chyba nie znam osoby ,która na moim miejscu nie załamałaby się. To złamałoby nawet największego twardziela. Skoro ktoś taki jak Bartman, którego wydawać by się mogło ,że nic nie ruszy, nie radził sobie z tym. Chociaż był ze mną, wspierał mnie z całych sił widziałam ,że ta sytuacja go kompletnie przerastała. Z resztą nie tylko jego. Wszystkich dookoła na czele ze mną. Mój układ odpornościowy był na tyle słaby ,że nawet nie potrafił się bronić przed najdrobniejszymi zarazkami. Przez to wszelkie odwiedziny ograniczyli do minimum przez co niemal całymi dniami siedziałam kompletnie sama, choć nie oznaczało to ,że nikt nie przychodził. Wręcz przeciwnie. Czułam się jak dziki okaz w klatce będąc w osobnej sali potocznie zwanej izolatką. Jedynie przez szybę mogłam obserwować wiecznie spieszące się gdzieś osoby ,a także moich bliskich chcących się zobaczyć. Nie mogłam znieść tego jak na mnie patrzyli. Niektórzy wyglądali jakby się po prostu ze mną żegnali. Miałam ochotę wtedy na nich nawrzeszczeć, ale za chwilę przypominałam sobie ,że moje szanse na wyzdrowienie z siedemdziesięciu pięciu, zmalały do zaledwie pięćdziesięciu, a z każdym kolejnym wschodem słońce malały.
 -Długo jeszcze?-pytam widząc krzątającą się wokół mnie pielęgniarkę
 -Przykro mi, ale dalej nic nie wiadomo.-odparła
 -Niedługo już w ogóle nie będzie sensu czekać na to co nieuniknione.
 -Trzeba być dobrej myśli pani Leno.-dodała z wymuszonym uśmieszkiem
 -Ile jeszcze?-pytam podirytowana
 -Nie mam pojęcia, ale to może stać się lada dzień, trzeba wierzyć do końca.
 -Byłaby pani spokojna na moim miejscu?-pytam- Co dzień to cholerstwo wyniszcza mnie od środka, zabierając cenną cząstkę mnie i co raz bardziej przybliża mnie do końca ziemskiej wędrówki i nie mogę nic na to poradzić. Z bólem serca widzę jak to wykańcza nie tylko mnie i moich bliskich.
 -Panie nie wierzy w to ,że wyzdrowieje, prawda?
 -Z dnia na dzień przestaję...-urywam przełykając ślinę
 -Nie może pani. Bo jeśli pani przestanie walczyć to jeszcze pogorszy sprawę. Trzeba zawsze walczyć do samego końca, zwłaszcza ,że ma pani dla kogo. Chociażby dla tego pana który przychodzi tu codziennie.-uśmiecha się po czym zaraz znów zostawia mnie sam na sam ze sobą i własnymi myślami. Pod wpływem impulsu wyciągam czystą kartkę i zaczynam pisać. Piszę to co przyjdzie mi na myśl. W moim przypadku nic nie jest pewne, muszę być przygotowana na wszelkie ewentualności. Nawet nie wzbraniam się podczas pisanie przed uronieniem łzy. Przelewam tam wszystkie swoje uczucia, emocje, wspomnienia, plany. Skończony list wkładam do koperty i adresuję dokładnie zaklejając.
 -Proszę go oddać odbiorcy gdy ze mną będzie.. naprawdę źle.-mówię podając kopertę znajomej pielęgniarce ,która przyszła z wizytą kontrolną. Dopiero po kilku godzinach samotnego bicia się z przeróżnymi myślami ktoś wchodzi do sali. Z niewielkim trudem podnoszę się. Widzę przed sobą trzech lekarzy i pielęgniarkę. Po ich minach widzę ,że nie mają dobrych wieści. Biorę głęboki oddech i z przerażeniem patrzę na ich osoby.
 -Mamy dla pani wiadomość.-w końcu mówi jeden z nich
 -Czas najwyższy.-odpowiadam nieco ironicznie znużona czekaniem. Mierzę ich wzrokiem, jednak żadno z nich nie decyduje się na wypowiedź.- Czy do cholery ktoś wreszcie wyjawi mi tą ogromną tajemnicę?
 -Dobrze ja powiem.-wtrąca pielęgniarka.
________________________________________________
Miałabyś środa i jest :> Oceny poprawione, pasek już jest, więc nieoficjalnie mam wakacje.  Z tejże racji aż do 2 lipca będę tutaj o wiele częściej. Jak to zauważyłyście, u mnie nie ma sielaneczki całe opowiadanie, coś dziać się musi. W tym rozdziale wydarzyło się całkiem sporo, mam nadzieję ,że nie za wiele. Koniec na horyzoncie. Nie zdradzę jednak kiedy się pożegnamy, epilogi z zaskoczenia to jednak coś jak dla mnie lepszego. I uspokoję, następny nim na pewno nie będzie. 
Do soboty :)
PS. Co powiecie na następny rozdział z perspektywy Zbyszka? :>
Pozdrawiam, wingspiker.

sobota, 15 czerwca 2013

Rozdział XL.

Kiedy weszłam do jej pokoju miałam ochotę ją udusić gołymi rękoma za ten cały cyrk. Posłałam jej mordercze spojrzenie, a ta po prostu się rozpłakała. Od razu znalazłam się przy niej przytulając ją i próbując ją uspokoić jednak wywołało to wręcz odwrotny skutek. Wyła jeszcze głośniej zalewając łzami twoją nową sukienkę.
 -Maja, co jest?
 -Ja.. Ja nie wiem czy.. to wszystko nie za szybko.-szlochała
 -Dopiero jeszcze mówiłaś ,że to przemyślana decyzja i chcesz tego.
 -To nie jest tak ,że się rozmyśliłam i nie kocham Piotrka. Po prostu czuję jakby on żenił się ze mną tylko dlatego ,że jestem w ciąży. To wszystko dzieje się zdecydowanie za szybko.-powiedziała uspokajając się odrobinę
 -Nie podejmę za ciebie decyzji, ale jeśli go kochasz to chociaż powiedz mu o tym wszystkim bo pewnie cały blady czeka na ciebie w tym kościele paląc się przy tym ze wstydu.
 -On mnie za to zabije.-dodała
 -Jesteś w ciąży to normalne ,że buzują ci hormony i masz milion zmian na minutę. Ale zastanów się czy aby na pewno chcesz mu to zrobić.-dodałam po czym wyszłam z jej pokoju zostawiając ją samą. Powtórnie wróciłam na dół do salonu gdzie zastałam całą w nerwach jej mamę. Usiadłam obok niej i wzruszyłam bezradnie ramionami. Miałam serdecznie dość całej tej kuriozalnej sytuacji. Nie mogłam tak siedzieć bezczynnie na kanapie. Wstałam i zaczęłam nerwowo krążyć po pokoju. Po kilku minutach chwyciłam telefon. Wzięłam głęboki oddech i wybrałam numer swojego narzeczonego. Po zaledwie dwóch sygnałach odebrał. Już miałam mówić mu żeby wszystko odwołali jak w salonie stanęła przede mną Maja kiwając głową. Kazałam im poczekać pięć minut.
 -Zdecydowana?
 -Raczej.-odparła niepewnie
 -Maja cholero, albo tak albo nie!-podniosłam głos znużona jej humorami na co ona kiwnęła głową twierdząc po czym niemal wybiegłyśmy z domu. Po zaledwie kilku minutach szybkiej jazdy do kościoła. Przyjaciółkę zostawiłam przed wejściem do świątyni i lekkim truchtem pognałam w kierunku ołtarza przy którym widać było wyraźnie zrezygnowanego Nowakowskiego.
 -Piter wisisz mi flaszkę. Najlepiej z dziesięć. I uprzedzę pytania, obyło się bez przemocy choć było blisko.-powiedziałam zziajana na co blondyn wyraźnie się uśmiechnął. Za chwilę wreszcie wszyscy zgromadzeni usłyszeli dobrze znaną weselną pieśń i odwrócili wzrok ku wejściu. Pojawiła się w nim po blisko półgodzinnym opóźnieniu długo wyczekiwana panna młoda. Powoli prowadzona przez swojego tatę zmierzała ku środkowemu ,który wyraźnie rozpromieniał na jej widok. Wreszcie stanęła tuż obok niego cicho go przepraszając. Nie wiesz co byś zrobiła na jego miejscu, ale on załatwił to idealnie. Uśmiechnął się do niej zaciskając jej dłoń. Cała ceremonia przebiegła dość sprawnie. Zbliżał się też moment kulminacyjny ,czyli przysięga.
 -Masz obrączki?-zapytałam cicho szturchając stojącego obok Bartmana, który natychmiast zaczął gorączkowo ich poszukiwać. Kiedy widziałam jego zakłopotanie i gorliwe poszukiwania na usta cisnęły się jakże trafne i jakże polskie słowa doskonale określające każdą sytuację. Za chwilę jednak z uśmieszkiem zamachał małym pudełeczkiem. Za moment każde z dwójki przyjaciół wypowiedziało słowa przysięgi małżeńskiej. Maja niemal płakała ze szczęścia, a Piotrek po drobnych potknięciach w powtarzaniu słów także nieomieniał ze szczęścia. Patrząc na nich już oczyma wyobraźni widziałam nas za te kilka miesięcy. Uśmiechnęłam się sama do siebie widząc siebie w cudownej białej sukni i swojego ukochanego w idealnie dopasowanym smokingu. Płaczące matki i niezmiernie dumnych ojców. I przede wszystkim obrączki na waszych palcach. Za moment przy akompaniamencie marszu Mendelsonha opuściliśmy obiekt świątyni. Tradycyjnie już młodzi zostali obsypani ryżem i pieniędzmi ,a następnie obdarowani licznymi prezentami ,które ledwo pomieściliście w bagażniku. Następnie wszyscy udali się do wyglądającego bajecznie domu weselnego. Tradycyjnie już młoda para odbyła pierwszy taniec jako małżeństwo, a potem reszta gości przystąpiła do zabawy.
 -Błagam cię, tylko ty mi nie wywiń takiego numeru.-powiedział brunet siadając obok mnie
 -Nie martw się, nie zamierzam.-zaśmiałam się- Oszczędzę ci stresu.
 -Mam nadzieję.-odparł- Na miejscu Piotrka nie wiem co bym zrobił.
 -Proszę cię, ja miałam szczerą ochotę jej coś zrobić. Ale tak już mają kobiety w ciąży.
 -Wszystkie?-skrzywił się, co wywołało u mnie śmiech
 -Nie wszystkie.-dodałam na co wyraźnie odetchnął z ulgą- Jednak Piotrkowi nie zazdroszczę.
 -Ja się może lepiej nie wypowiem bo nie wiem jak będzie z tobą.-wyszczerzył się dając mi przy tym soczystego buziaka w policzek. Dziś już mnie zbyt nie oszczędzał. Przy każdej możliwej okazji wręcz zaciągał mnie do tańca. Nie marudziłam, wolę żeby tańczył ze mną niż jakąś pożerającą go wzrokiem tlenioną blondyną. Chyba dawno się tak nie wybawiłam i tak dawno nie byłam tak zmęczona. Dopiero na oczepinach mogłam w spokoju usiąść i bacznie obserwować wszelakie zabawy. Śmiechu było co nie miara, nie było na sali osoby ,która by nie pękała ze śmiechu. Najwięcej śmiechu wywołała sztampowa konkurencja jaką było łapanie muchy i welonu. Po wojnie, wręcz małej szarpaninie welon przypadł... Krzysiowi ,który bacznie wszystko filmował i został zaskoczony przez lecący welon. Natomiast mucha Nowakowskiego przypadła... Grześkowi Łomaczowi ubiegającego wszystkich chętnych. Wszystko to przyprawiło mnie o ból brzucha, ale dopiero ich taniec wywołał u mnie łzy. Już dawno na oczepinach nie płakałam ze śmiechu. Zabawa trwała w najlepsze. Grubo po trzeciej tylko nieliczna grupa śmiałków z małym pociechami opuściła salę ,a reszta bawiła się w najlepsze.
 -Lena, dziękuję.-powiedziała Maja siadając tuż obok
 -Za co?
 -Za to ,że mnie porządnie ochrzaniłaś. Ja nie wiem co się ze mną dzieje. Nie potrafię nad sobą zapanować. Gdyby nie ty popełniłabym największy błąd swojego życia.-odparła
 -Od tego mnie masz.-uśmiechnęłam się po czym ją objęłam.
Z wielką uwagą i uśmiechami wymalowanymi na twarzy obserwowałyśmy poczynania dwumetrowców na czele z Krzysiem. Panowie po kilku głębszych byli główną atrakcją parkietu i dostarczali wszelakiej rozrywki. Wariowali niemożliwie, a mi momentami było wstyd ,że ich nie powstrzymuję, jednak nie zabierałam im tej przyjemności pobawienia się w swoim gronie. Z dziką rozkoszą i bólem brzucha patrzyłam na ich wyczyny. Byli niemożliwi, jednak mimo wszystko uwielbiałam ich towarzystwo. Zawsze potrafili porządnie rozbawić, jednak dzisiaj przechodzili samych siebie. Dopiero po piątej wszelkie towarzystwo zaczęło się rozchodzić, a zgraja wieżowców powoli wykruszała się. Również i ja przed szóstą skapitulowałam i lekko wstawionego atakującego zgarnęłam do domu. Nie miałam siły się z nim użerać ,więc zostawiłam go w nie za dobrym stanie w sypialni w garniturze ówcześnie z ogromnym trudem pozbywając się jego butów. Sama wzięłam szybki prysznic i wskoczyłam do łóżka momentalnie odpływając. Mój sen nie trwał za długo. Po dziesiątej odezwał się budzik. Niechętnie podniosłam się do góry. Za nic nie mogłam dobudzić szatyna, więc zaniechałam tej czynności i udałam się do kuchni. Zrobiłam sobie drobne śniadanie i w spokoju je skonsumowałam. Dopiero po kilku minutach ujrzałam atakującego człapiącego w kierunku łazienki. Dopiero po jakichś dwudziestu minutach wyszedł. Nie wyglądał może za dobrze, bynajmniej lepiej niż dnia poprzedniego.
 -Następnym razem jak się tak spije każ mi wracać samemu do domu.-usiadł obok
 -Aż taka okrutna nie będę.-zaśmiałam się- Mimo wszystko wasze występy całkiem miło się oglądało.
 -Występy? Ja pierdzielę, nie powiesz ,że coś zrobiliśmy?
 -Nie pamiętasz?-zaśmiałam się, a on pokręcił przecząco głową- Wszystko zostało uwiecznione spokojnie.
Z ogromnym rozbawieniem opowiedziałam mu o ich wyczynach, a na koniec wręcz skręcałam się ze śmiechu gdy widziałam jego minę gdy oglądał to wszystko uwiecznione na moim telefonie. Zanim mój ukochany zebrał się do ładu wskoczyłam do łazienki, założyłam sukienkę, włosy wyprostowałam pozwalając im swobodnie opadać na ramiona, a oczy podkreśliłam liniami eyelinera. W mgnieniu oka opuściłam owe pomieszczenie i z anielską cierpliwością oczekiwałam na zbierającego się bruneta dopijając resztki kawy. Po blisko dwudziestu minutach w końcu się doczekałam. Wyglądał o niebo lepiej niż kilka chwil wcześniej, jednak widać było po jego twarzy skutki wczorajszej nocy. Z resztą chyba po większości z nich było to widać, na czele z panem młodym. Nie umknęło to uwadze nikomu. Jednak najlepsze było to iż żaden z nich nie do końca pamiętał czym też zachwycili wczoraj wszystkich zgromadzonych. Poprawiny wbrew pozorom potrwały całkiem długo. Dopiero po dwudziestej wszyscy się rozeszli. I tu nie zabrakło dobrej zabawy ,którą już tradycyjnie zapewniali siatkarze. Gdy ta grupa spotykała się razem kupa śmiechu była gwarantowana.
Reszta sierpnia zleciała w bardzo szybkim tempie. Powoli wracałam do normalności. Zbliżał się kolejny rok akademicki, a także praca w szpitalu. Muszę przyznać ,że okropnie mi tego brakowało. Może te studia i praca były czasochłonnym zajęciem jednak to było coś co uwielbiałam robić i coś co sprawiało mi zupełną przyjemność. Tym bardziej ,że z początkiem dziewiątego miesiąca roku Bartman wyjechał do Spały na zgrupowanie poprzedzające mistrzostwa Europy. Nasz czas wolny został ograniczony do zupełnego minimum. Chłopaki ciężko harowali przed mistrzostwami i rzadko kiedy dostawali wolny weekend od Andrei. Jeśli już taki się pojawiał, spędzaliśmy go tylko i wyłącznie we dwoje. Może i było to zaledwie kilkanaście godzin jednak i tyle musiało nam wystarczyć. Doskonale wiedziałam ,że chłopaki marzą o tym by zdobyć złoto i nic ich przed tym nie powstrzyma, więc nawet nie narzekałam na brak choć odrobiny wolnego. Korzystając jeszcze z chwili wolnego wraz ze świeżo upieczoną panią Nowakowską udałyśmy się dzień przez rozpoczęciem imprezy w kierunku Gdańska gdzie rozgrywane miały być mecze fazy grupowej.  Po blisko ośmiogodzinnej podróży dotarłyśmy do celu. W spokoju rozpakowałyśmy swoje walizki i z powodu późnej pory za dosłownie moment obydwie odpłynęłyśmy. Rano udałyśmy się na śniadanie, po czym wybrałyśmy się na spacer po gdańskiej starówce.
 -Myślisz ,że wygrają?
 -Jestem niemalże pewna.-odparłam z uśmiechem.
Chłopaki fazę grupową przeszli jak burza gromiąc kolejno rywali. Jako jedyni nie stracili ani jednego seta i mogli się cieszyć z awansu do ćwierćfinałów z pierwszego miejsca. Ani Turcja, Słowacji i Francja nie zdołały zatrzymać rozpędzonych Polaków. Grali fenomenalnie, na twarzach każdego z nich można było wyczytać ogromne skupienie i wielką determinację. W ostatnim meczu rozgrywanym w naszym kraju ważącym o losach półfinały grali z Belgami ,którzy przebrnęli przez baraże. Nie mieli jednak oni w zupełności nic do powiedzenia. W każdym secie zostali niemalże sprowadzenie do parteru przez świetnie grających biało-czerwonych. Każdy z nich zagrał genialne spotkanie, jednak wielkie słowa uznania powędrowały w ręce Krzyśka Ignaczaka ,który zagrał fenomenalny mecz. Tak jak i cały zespół z każdym meczem. Z każdym meczem pociąg o nazwie Polska rozpędzał się do niemożliwych granic aby dotrzeć do stacji jaką był finał i dopiero na jego drodze stanęła przeszkoda jaką byli Bułgarzy. Drugą parę stanowili Włos i Rosjanie.
Wraz z Mają i innym partnerkami biało-czerwonych siedziałyśmy na hali w Kopenhadze przyodziane w barwy narodowe. Choć graliśmy w Dani, to i tu nie zabrakło fenomenalnych polskich kibiców ,którzy acapella odśpiewali hymn. Pierwszy set bardzo nerwowy po obydwu stronach. Na przewagi zwyciężyli Bułgarzy. Mimo przegranego seta w polskim obozie widać było ogromną mobilizację. W drugiego seta chłopaki weszli zdecydowanie pewniej. Wyszli na kilko punktowe prowadzenie, które utrzymali do końca seta wygrywając do siedemnastu. Trzecia parta była bardzo zacięta, grana punkt za punkt. Po dwóch prostych i niewymuszonych błędach ,które doprowadziły Andreę do wściekłości partię wygrali przeciwnicy. Trener zdrowo zbeształ swoich podopiecznych. Motywować ich do walki nie musiał bo było widać po niech nieodpartą chęć zwycięstwa i doprowadzenie do tie-breaka. Mimo chęci zaczęli fatalnie początek seta. Przegrywali już siedem do dwóch i wydawać się mogło ,że nic ani nikt nie powstrzyma rozpędzonych Bułgarów przed zwycięstwem. Przy stanie dziewiętnaście czternaście na zagrywkę za naszego kapitana wszedł Michał Ruciak. Wyrzucił piłkę w górę i.. as! Za chwilę te same czynności. Bułgarzy z ogromnym trudem przebijają piłkę. Szybka piłka posłana od Łukasza na prawe skrzydło do Bartmana na pojedynczy blok zakończony spektakularnym gwoździem w parkiet po stronie Bułgarów. Ponownie Michał wędruje na zagrywkę. Bułgarska ostoja jeśli chodzi o przyjęcie jaką jest Todor Aleksjew zupełnie radzi sobie z odrzucającym serwisem Ruciaka. Przy stanie dziewiętnaście siedemnaście trener Placci prosi o czas. Za chwilę obie drużyny ponownie wracają na plac gry. Ponownie Ruciak w polu serwisowym. Cała hala zamiera bo piłka zatrzymuje się na taśmie.. po czym przetacza na stronę bułgarską. Kolejne zagrywka bardziej asekuracyjna. Wydaje się ,że nic nie będzie w stanie zatrzymać akcji Bułgarów wyprowadzonej przez Bratojewa na pojedynczy blok Łukasza Żygadły. Ogromny cios jakim był atak Sokołowa fenomenalnie podbija Ignaczak. Kubiak sytuacyjnie rozgrywa do Kurka, a ten kończy akcję atakiem blok-aut. Od tego momentu mecz toczył się punkt za punkt. Żadna z drużyn nie zamierzała odpuścić, żadna też w żaden sposób nie mogła zdobyć drugiego punktu przewagi i zwyciężyć w partii. Przy stanie trzydzieści jeden do trzydziestu dla przeciwników na zagrywkę wędruje Nowakowski. Piłka wydaje się lecieć w aut, słychać już gdzie niegdzie jęki zawodu. Jednak dzieje się coś nieprawdopodobnego. Skrimov nie zauważa zmierzającej w aut piłki i stara się przyjąć ją na palce. Ta natomiast przełamuje jego palce i podąża w aut. Mimo starań nie udaje im się podbić. Ponownie środkowy na zagrywce. Tym razem ostry flot nie sprawia problemów bułgarskiemu libero. Po przypadkowej obronie piłki odbitej po bloku udaje nam się wyprowadzić kontrę. Pierwsza piłka posłana przez Łukasza wędruje na lewe skrzydło do Kubiaka. Ten nie przebija się przez bułgarski blok, jednak świetnie asekuruje Kurek. Następna piłka trafi do kapitana, który również nie jest w stanie przebić się przez blok. Trzecia i ostatnia piłka wędruje do szóstej strefy. Mimo potrójnego bloku Kurek obija bułgarską ścianę. Na tablicy widnieje wynik dwa do dwóch. Ogromne nerwy i na trybunach i na boisku.
 -Jak oni tego nie wygrają zejdę na zawał.-rzuciła poddenerwowana Maja
 -Spokojnie, wygrają. Muszą.-odparłam
 -Nawet jemu udziela się tam atmosfera.-głaska swój już nieco widoczny brzuch
 -On?-uśmiecham się
 -Ostatnio się dowiedziałam. Ale jak nie wygrają Piotrek będzie żył w nieświadomości za karę do samego końca.-zaśmiała się.
Za dosłownie moment obie ekipy powtórnie powędrowały na parkiet. Zacięta walka, spektakularne ataki, obrony. Po błędzie Bułgarów na zagrywce mamy piłkę meczową. Nikt ze zgromadzonych na hali nie siedzi. Wszyscy stoją i dopingują biało-czerwonych. Nie potrafimy jednak skończyć akcji. Tyczy to się również naszych przeciwników. W ostatniej akcji meczu dzieje się coś zupełnie kuriozalnego. Po ataku Sokołowa na którego lini stał Ignaczak piłka wraca dokładnie w sam róg boiska gdzie nikt z odzianych na zielono siatkarzy nie stoi. Wybucha wielka euforia na sali jak i na boisku. Polacy w wielkim finale zagrają z Rosją. Byłam z nich niesamowicie dumna. Jednak oni po chwili euforii ostudzili głowy. Zaczęli już się skupiać tylko i wyłącznie na jutrzejszym pojedynku. Nie zamierzali przegrać. Zamierzali wygrać, choćby mieli wydrzeć do zwycięstwo aktualnym mistrzom olimpijskim.
W meczu o trzecie miejsce zwyciężają po zaciętym pojedynku Włosi. Nadchodzi godzina prawdy. Chyba jeszcze nigdy się tak nie denerwowałam, a przecież to nie ja grałam o swój wymarzony złoty krążek. Po pierwszym secie było trudno cokolwiek mówić. W kiepskim stylu ulegliśmy Rosjanom do siedemnastu. W drugim nasza gra wyglądała o niebo lepiej jednak nie przyniosło to oczekiwanego efektu i przegraliśmy do dwudziestu jeden. Trzeci set nie zaczął się również po naszej myśli. W porywach przegrywaliśmy pięciom punktami, które skrupulatnie starali się odrobić biało-czerwoni. Przy stanie dwadzieścia trzy do dwudziestu jeden dla Rosjan na zagrywkę po naszej stronie wchodzi Michał Ruciak. Cała hala zamiera. Jeśli zepsuje Rosjanie będą mogli już niemal świętować mistrzostwo. Jeśli zdobędzie asa będzie bohaterem. Wyrzuca piłkę w górę. Robi naskok. Na hali zupełna cisza. Piłka odbija się od Obmoczajewa i wychodzi w aut. Następna zagrywka równie świetna, nie radzi sobie z nią kapitan Rosjan Chtiej. Kolejną przyjmują bez zarzutów i kończą efektownie akcję przez środek. Na zagrywce rosyjski gigant Muserksij. Z ogromnym trudem piłkę utrzymuje Kubiak. Nie udaje nam się wyprowadzić akcję. Oddajemy piłkę praktycznie za darmo. Grankin posyła szybką piłkę do Michajłowa. A ten robi coś nieprawdopodobnego. Uderza piłką bezpośrednio w antenkę tym samym przedłużając ten mecz. Seta kończy asem serwisowym polski rozgrywający. Kolejna parta zagrana koncertowo. Rosjanie wyglądali na zupełnie rozbitych. Wygraliśmy pewnie do szesnastu dzięki fenomenalnym akcjom Kurka i Bartmana wspieranych przez Kubiaka i w mniejszym stopniu środkowych. Zaczyna się tie-break. Nikt nie siedzi na miejscu. Wszyscy stoją głośno dopingując Polaków. Chyba nawet mniej zdenerwowana byłam zaliczając najważniejszy semestr na studiach. Ręce bolały mnie od zaciskania kciuków, a gardło od krzyczenia. Grali świetnie. Nie popełniali błędów, a taki przytrafiały się Rosjanom. Polacy prowadzą czternaście do trzynastu. Wydawać się mogło ,że nic ich nie zatrzyma. Jednak gwóźdź Kurka zostaje podbity i Rosjanie doprowadzają za dosłownie moment do remisu. Zaczyna się nerwówka. Siedemnaście szesnaście dla wroga. Michajłow posyła bombę z zagrywki na polską stronę. Z trudem Łukasz Żygadło podbiega do piłki i wystawia ją na trzeci metr do Bartmana. Ten uderza piłką w blok. Ta szczęśliwie wychodzi w aut. Nie zadowala to Rosjan którzy nie zgadzają się z tą decyzją i dyskutują z sędzią. Zwłaszcza ich trener. Sędzia jest nieugięty i trener Rosjan otrzymuje żółty kartonik. W dalszym ciągu jednak wyraża swoje niezadowolenie w wyniku czego otrzymuję czerwoną kartkę i resztę meczu obserwuje z trybun. W wynik tego mamy meczbola. Rosjanie starają się być za dokładni w przyjęciu w wyniku czego po przyjęciu piłka wędruje nad górną taśmę. Wykorzystuje to Nowakowski w efektywny sposób kończąc akcję i cały mecz.
 -Jesteeeeeeeeśmy mistrzami Europy!-można słyszeć głos Marka Magiery.
Wielka wrzawa na hali. Łzy radości wygranych, łzy smutku pokonanych. Kibice szaleją z radości, tak samo jak mistrzowie. Jeszcze w życiu chyba nie widziałam tak szczęśliwego Krzyśka. Skakał i cieszył się jak małe dziecko. Za chwilę przyznawano nagrody indywidualne. Z ośmiu nagród nam przypadło cztery. Najlepszym libero został nie kto inny jak Ignaczak, najlepiej rozgrywającym Łukasz Żygadło, najlepiej punktującym Zbyszek, a najwartościowszym zawodnikiem imprezy bez większego zaskoczenia grający fenomenalny turniej Bartosz Kurek. Razem z Mają bacznie obserwowałyśmy dekorację zza band reklamowych. Tuż po niej podbiegł do nas uradowany Nowakowski. Od razu mu pogratulowałyśmy i oczekiwałyśmy na Bartmana ,który udzielał wywiadu. Maja za moment podzieliła się z przyszłym tatą dobrą nowiną. Wiadomość ta jeszcze bardziej go uszczęśliwiła. Wręcz skakał z radości.
-Cichy, dobrze się czujesz?-zapytał rozbawiony Bartman widząc środkowego
-Syna będę miał!-wydzierał się.
Pogratulowałam swoje ukochanemu po czym wszyscy udaliśmy się do hotelu gdzie miała odbyć się mała feta. Zebrało się na niej sporo osób. Chłopaki wręcz wariowali ze szczęścia, ale mieli do tego zupełne prawo. Nazajutrz wszyscy wracaliśmy do kraju. Dla chłopaków szykowało się wielkie powitanie na warszawskim okęciu i feta. Razem z Mają wróciłyśmy do Rzeszowa. Postanowiłam oszczędzić jej dodatkowych wrażeń, bo w tym stanie to nie wskazane. Gdy tylko dotarłam do domu zobaczyłam na ekranie telefonu kilka nieodebranych połączeń od Zaniewskiego. Niewiele myśląc od razu wykręciłam jego numer.
 -To nie rozmowa na telefon. Proszę, przyjedź, akurat nie mam teraz pacjentów.
Od razu zerwałam się i wyszłam z mieszkania uprzednio je dokładnie zamykając. Za jakieś piętnaście minut byłam w szpitalu. Zapukałam w drzwi gabinetu w którym przyjmował doktor i po usłyszeniu 'proszę' weszłam. Zajęłam miejsce naprzeciw niego.
 -Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą. Którą chcesz poznać najpierw?-zapytał
 -Dobrą proszę.-odparłam
 -To nie anemia. I od razu wyprzedzę twoje pytanie, nie ciąża.-odparł stanowczym głosem.
To co mówił do mnie przez następne kilkanaście minut ledwo do mnie docierało. Słyszałam co drugie słowo jakbym była za ścianą. Z niedowierzaniem spoglądałam tępo przed siebie. Zaczęło zbierać mi się na płacz, a zarazem miałam ochotę krzyczeć. Z trudem przychodziło nawet oddychanie, nie wspominając o reszcie. Dopiero po blisko godzinie wyszłam z jego gabinetu z plikiem kartek w dłoniach. W letargu powróciłam jakimś cudem do mieszkania. Gdy tylko zamknęłam drzwi i weszłam do kuchni po prostu się rozpłakałam. Osunęłam się po kuchennych meblach. Przyciągnęłam kolana do siebie i płakałam jak małe dziecko. Nie potrafiłam powstrzymać łez, ale też nawet nie próbowałam. Dopiero po dłuższym czasie usłyszałam przekręcany zamek w drzwiach. Spojrzałam na zegarek. Widniała na nim godzina dwudziesta z minutami. Usłyszałam zbyszkowe gramolenie w przedpokoju i jego wołanie.
 -Lena.-nawoływał, a ja nawet nie miałam siły czy też odwagi się odezwać. Dopiero po chwili stanął w kuchni. Gdy tylko zobaczył w jakim jestem stanie usiadł tuż obok obejmując. Choć nie wiedział o co chodzi próbował mnie uspokajać. Nie miałam pojęcia jak mam mu to powiedzieć. Nie miałam pojęcia co ze mną będzie.
 -Co się stało?-zapytał ciepło gdy tylko trochę się uspokoiłam
 -Ja.. Ja...-zaczęłam ,ale nie dokończyłam bo znowu się rozryczałam. Na dobre. A on cierpliwie siedział trzymając mnie w swoich objęciach. Nawet nie przeszkadzało mu ,że moczę słonymi łzami jego ulubioną koszulkę. Nie naciskał mnie. Po prostu siedział obok mnie uspokajając. 
____________________________________________________________
Rozdział w długości maksi mam nadzieję przypadnie do gustu. Troszkę przyśpieszyłam akcję, przepraszam, ale musiałam. Powoli, drobnymi kroczkami zbliżamy się do naturalnej śmierci końca. Jednak nie martwcie się, jeszcze się trochę wydarzy zanim to nastąpi. Następny chcę dodać jak najszybciej, więc nie zdziwcie się gdy zobaczycie go jutro czy w poniedziałek ;)
Po zakończeniu tego opowiadania zapraszam TU, na razie bohaterowie.
Ściskam, wingspiker.

sobota, 8 czerwca 2013

Rozdział XXXIX.

Otwieram oczy i miejsca w którym się znajduje bynajmniej nie przypomina salonu sukni ślubnych. Białe, sterylne pomieszczenie i rażące w oczy światło. Nie do końca wiem dlaczego tu jestem jednak po chwili przypominam sobie. Kiedy się podnoszę widzę zatroskaną twarz Mai, która natychmiast się ożywia widząc mnie. Rzuca mi się na szyję po czym wychodzi by zawołać lekarza. Wchodzi dobrze znany mi doktor Zaniewski. Standardowo, sprawdza reakcję moich tęczówek na światło, sprawdza puls i bicie serca.
 -Podejrzewam anemię. Jestem prawie pewien, jednak to drugie omdlenie, wiec zrobiliśmy szczegółowe badania. Wyniki będą dopiero za trzy tygodnie. Do tego czasu masz się oszczędzać. Żadnej pracy, tylko leniuchowanie, jasne?-zapytał po czym pokiwałam posłusznie głową. Jeszcze przez chwilę instruował mnie co do lekarstw ,które mi przypisał i ogólnego zarysu anemii. Po piętnastu minutach wyszedł mijając się w drzwiach z dobrze znaną mi postacią. Usiadł na krześle obok i lustrował mnie wzrokiem.
 -Też się cieszę ,że cię widzę.-rzucam lekko rozbawiona jego powagą
 -Naprawdę cię to bawi? Wystraszyłaś mnie.-dodał udając obrażonego
 -Przepraszam.-dodaję po czym za chwilę tkwię w jego objęciach.
Spędzam jeszcze jedną, jedyną noc w szpitalu. Niewyspana i lekko połamana przez niewygodne łóżko opuszczam muru dobrze znanego budynku. Zielonooki nie odstępował mnie przez kolejne dni ani na krok i traktował wręcz jak obłożnie chorą co momentami doprowadzało mnie do szału. Choć w zasadzie nic poważnego mi nie było, nie pozwalał mi nawet pójść na drobne zakupy. Traktował mnie momentami jak dziecko, jednak wiedziałam ,że po prostu się o mnie troszczy i wszelakie komentarze pozostawiłam dla siebie. Po usilnych błaganiach, małych sprzeczkach wreszcie wypuścił mnie na zakupy. Wypuścił to może za duże słowo, bo oczywiście sam mi towarzyszył. Musiałam w końcu coś ubrać na zbliżające się wielkimi krokami wesele Piotrka i Mai. Nie spuszczał mnie nawet na moment z oka. Pilnował mnie niesamowicie. Jednak muszę przyznać ,że to jego pilnowanie miało dobre strony bo muszę mu przyznać gust miał doskonały. I przyznam szczerze ,że chyba wolę na zakupy chodzić właśnie z nim nie z Mają, z którą nie raz zdarzyło nam się posprzeczać w kwestiach mody. Ze Zbyszkiem owszem zdarza mi się podyskutować na pewne tematy, jednak udaje nam się dojść do porozumienia. Tak też było w tym wypadku. Jego gustowi nie umknęła przepiękna sukienka w odcieniu fioletu ,a także śnieżnobiała. Po zakupowym maratonie na którym i siatkarzowi udało się upolować dopasowany garnitur udaliśmy się na zasłużone lody.
 -Nie patrz tak na mnie.-rzucasz widząc jego wzrok na sobie
 -Ale jak?
 -Jak na obłożnie chorą sierotę.-dodajesz, a on wybucha śmiechem
 -Ale ja naprawdę się martwię.
 -Nie musisz, nic mi nie jest.-odpierasz
 -Masz anemię.-marszczy brwi
 -Na to się nie umiera.-śmiejesz się
 -Mimo wszystko wolę żebyś nie była pierwsza.-uśmiecha się
 -Chyba ,że uprzedzą to twoje ciotki.-dodajesz na co on o mało co nie pozbywa się całej zawartości lodów będących w jego jamie ustnej przy wybuchu niepohamowanego śmiechu.
Następne kilka dni mija bardzo spokojnie. Nadchodzi wreszcie dzień naszego wyjazdu do Warszawy, gdzie mam poznać resztę familii Bartmanów. Stresuję się jak nigdy. Wiem ,że muszę dobrze wypaść.
 -Stresujesz się?-pyta widząc mnie krążącą nerwowo między pokojem, a łazienką jego warszawskiego mieszkania
 -Jeśli miałaby skłamać to nie w ogóle.
 -Nie są tacy straszni. Może poza dwoma ciotkami, ale do nich lepiej się nie zbliżaj bo jak porwą cię w swoje sidła to szybko z tobą nie skończą.-zaśmiał się
 -Pocieszyłeś mnie.-odparłam, po czym on sadza mnie sobie na kolanach.
 -Będzie dobrze, na pewno cię polubią. Moja mama cię uwielbia, dlaczego reszta miałaby tego nie zrobić?
Jego słowa uspokoiły mnie na tyle ,że byłam w stanie nie stresować się choć na czas przygotowania. Włożyłam na siebie sukienkę w odcieniach fioletu, na nogi wsunęłam szpilki w kolorze nude. Oczy podkreśliłam nieco mocniejszymi liniami eyelinera, moje czekoladowe włosy pofalowała pozwalając opaść im swobodnie na ramiona. Kiedy tylko wyszłaś opuściliście mieszkanie po czym skierowaliście się w kierunku kościoła świętej Anny gdzie miała odbyć się pierwsza część uroczystości. Poszło dość sprawnie i po niespełna godzinie wszyscy zebrania goście zabrali się za składanie nowożeńcom życzeń po czym wszyscy udali się do podwarszawskiego dworku gdzie miała odbyć się uroczystość. Z minuty na minutę zabawa się rozkręcała. Z początku Zbyszek próbował mnie chronić przed swoimi ciekawskimi ciotkami, jednak nie na długo się to zdało, bo gdy tylko porwał swoją siostrę do tańca zostałam przez nie zaatakowana.
 -Zbyszek mówił ,że jego narzeczona jest blondynką.-zmarszczyła czoło jedna z nich
 -Przecież nie zmieniłby dziewczyny.-wtrąciła druga, co wprawiało mnie w lekkie rozbawienie
 -Jesteś Lena tak? Tylko nie mów ,że masz inaczej na imię.
 -Po prostu zmieniłam kolor włosów.-odparłam ze śmiechem
 -Dużo o tobie słyszałyśmy moja droga.-dosiadły się tuż obok.
Przez następne kilka minut zadręczały mnie masą pytań na które odpowiadałam dość pobłażliwie. Jak na złość mój ukochany wpadł w sidła żeńskiej części rodziny i musiał po kolei z ogromną cierpliwością odbyć taniec z każdą z nich. Nie które z nas posyłało w kierunku drugiego bardziej błagające spojrzenie. Już nawet nie słuchałam gadania jakże gadatliwych ciotek Zbyszka tylko bacznie z wielkim rozbawieniem obserwowałam jak zalicza taniec ze swoją jakże nielubianą i wścibską chrzestną. Nie mogąc już patrzeć na jego męki przeprosiłam grzecznie swoje towarzyszki i skierowałam się w kierunku zielonookiego.
 -Odbijany!-rzuciłaś z uśmiechem po czym niechętnie kobieta oddała ci dłoń bruneta ,któremu wyraźnie ulżyło na twój widok.
 -Wybawczyni ty moja.-zaśmiał się
 -I vice versa mój drogi.
 -Czyżby Renata i Anna nie przypadły ci do gustu?-spytał ze śmiechem
 -Pośmiejemy się jak zaliczysz imprezę rodzinną u mnie.-dodałam z przekąsem
 -Już się boję.
 -Bój się bój. Mam dwie wielkie fanki siatkówki w rodzinie i wcale nie mówię tu o sobie czy Zuzi.-zaśmiałam się.
Choć nie mogłam się za bardzo przemęczać nie mogłam sobie odmówić tańca z brunetem. Po raz kolejny muszę mu oddać ,że tancerzem jest wybornym i nie dziwiłam się czemu wszystkie kobiety chciały z nim tańczyć. Z resztą podczas każdego tańca mogłam obserwować zazdrosne spojrzenia żeńskiej części sali kierowane właśnie ku niemu. Niektóre wręcz pożerały go wzrokiem coś usilnie dyskutując. Wcale im się nie dziwiłam bo sama nie mogłam oderwać od niego wzroku wyglądającego zniewalająco w dopasowanym granatowym garniturze. Kiedy wracaliście do swojego stolika Zbyszka zajęła jakaś blondyna ,która była jedną z 'pożeraczek' , a mnie przejęła jego siostra.
 -To kiedy mój brat będzie zaobrączkowany?-pyta wesoło
 -Tak właściwie to jeszcze nie wiem.-śmieję się
 -Powiem ci jedną rzecz tak między nami. Owszem, Zbyszek był okropnym kobieciarzem, dziewczyny zmieniał dość często, ale jak cię poznał to się zupełnie zmienił. Nie poznają go normalnie. Nie pamiętam żeby wytrwał dłużej w związku z jedną kobietą niż miesiąc. Co lepsze, nigdy nie widziałam go tak zakochanego. Nie będę mówić ,że z ciebie jest szczęściara, ale z niego to dopiero szczęściarz mając taka narzeczoną jak ty.
 -To fakt, zmienił się.-przytaknęłam- No proszę cię, bo się zarumienię.
 -Ale taka prawda.-uśmiechnęła się- Aż nie mogę się doczekać waszego weselicha.-zaśmiała się.
Muszę przyznać ,że choć byli rodzeństwem diametralnie się od siebie różnili. Aśka była zupełnym przeciwieństwem Zbyszka. Mimo to od razu złapałam z nią wyśmienity kontakt. Naprawdę dobrze nam się rozmawiało, jednak mojej uwadze nie uszła rozmowa atakującego z nachalną blondyną pożerającą go wręcz wzrokiem. We mnie się aż zagotowało.
 -A teraz patrz jak się takie spławia.-zachichotała Aśka wskazując na ową dwójkę. Miała rację bo za chwilę  zielonooki dwumetrowiec wędrował z wyraźnie zadowoloną miną w naszą stronę. Usiadł tuż obok mnie po czym objął mnie ramieniem i cmoknął w policzek.
 -Ty to umiesz spławiać blondyny.-rzuciła Aśka
 -Błagam cię, ostatnimi czasy przerzuciłem się na szatynki.-zaśmiał się i powtórnie sprzedał mi soczystego buziaka.
Zabawa trwała w najlepsze. Nawet się nie zorientowaliśmy zanim nim nastała północ. Zabawa oczepinowa należała do dość oryginalnych, ale tradycyjnie było przy niej kupę śmiechu. Salę opuściliśmy po drugiej w nocy. Po kilku godzinach snu udaliśmy się na poprawiny na których było znacznie mniej tłoczno. Było dość miło. Jednak nie zapomnę z nich jednej rzeczy. Nie zapomnę min większości tych ,które wzdychały do bruneta gdy Leon oznajmił wszystkim zebranym ,że musi zacząć zbierać na kolejne wesele bo jego syn się żeni. Ledwo powstrzymywałam śmiech, nie wspominając o Zbyszku czy Aśce, która parsknęła śmiechem.
Kilka dni później zaliczyliśmy wizytę na chrzcinach córki Zuzi na których miałam zaszczytną rolę chrzestnej. Myślałam ,że ja denerwowałam się przed spotkaniem z jego rodziną, to on dopiero się denerwował. Jednak nie potrzebnie bo wszyscy go od razu polubili. Od razy zjednał sobie wszystkich wujków i męską część rodziny swoją znajomością nowinek technicznych w zakresie motoryzacji, a o żeńskiej już nie wspomnę bo one od razu zachwyciły się jego osobą. Choć obawiałam się tego spotkania to wyszło one nadspodziewanie dobrze. Mała zdążyła już podrosnąć. Była okrutnie rozkosznym dzieckiem. Nie mogłam się aż nią nacieszyć i robiłam tegoż dnia za nianię.
 -Ciocia pełną gębą.-dodał Zbyszek pojawiając się obok mnie
 -No może nie powiesz mi ,że ona nie jest rozkoszna?
 -Nie tylko ona.-wymruczał mi do ucha
 -Aż nie wierzę w to co powiem, ale jak już będziemy po ślubie to musimy sobie taką małą kruszynkę sprawić.-zaśmiałam się
 -Mówisz masz.-powtórował mi śmiejąc się po czym przejął małą. Wyglądał strasznie uroczo z nią na rękach. Przy nim wydawała się jeszcze mniejszą kruszynką. Smykałkę do dzieci również miał bo mała aż zachodziła się ze śmiechu. Byłam niemal pewna ,że ojcem na pewno będzie cudownym bo z Olą radził sobie wyśmienicie. Mała ani razu nie zapłakała. Po dwudziestej drugiej opuściliśmy spęd rodziny Nowakowskich i wróciliśmy do zbyszkowego mieszkania.
Zmęczona wydarzeniami całego dnia, ściągam niebotyczne obcasy. Ściągam wszelaką biżuterię i zaczynam rozpinać sukienkę. Jednak coś, a raczej ktoś zaczyna mi to uniemożliwiać całując mnie.
 -Mówiłam po ślubie.-zaśmiałam się jednak on nie reagował na moje prośby. Szybko pozbył się mojej sukienki. Zaś ja po nieco dłuższym czasie pozbawiłam go koszuli. Dosłownie za kilka minut poczułam pod sobą miękki materac i jego nad sobą. Ta chwila jest tylko i wyłącznie dla nas. Rozkoszujemy się sobą będąc spójną całością. Za kilka minut układasz wygodnie głowę na jego torsie po czym odpływasz w krainę snu. Kiedy budzę się rano nie widzę go obok siebie jednak dobiegające z kuchni cudowne zapachy doskonale demaskują jego obecne miejsce pobytu.. Leniwie przeciągam się po czym wkładam za dużą zbyszkową koszulę i krótkie spodenki i wędruję ku kuchni. Wita mnie cudownym, promiennym uśmiechem i uroczym "Dzień dobry". W spokoju zjadamy śniadanie. Tegoż samego dnia opuściliśmy stolicę i wróciliśmy do Rzeszowa na kilka dni przez zbliżającym się ślubem Mai i Piotrka ,który miał odbyć się już za trzy dni. Jak to Maja panikowała okropnie przez te dni, nie wspominając już samego dnia tego cudownego dnia. Jako główna druhna miałaś pomóc pannie młodej w przygotowaniach. Msza w kościele miała odbyć się o godzinie czternastej. O dwunastej wpadłaś do domu Mai. Wraz z jej mamą cierpliwie czekałyście aż doprowadzi się do odpowiedniego stanu bo nie pozwoliła nikomu wchodzić do pokoju. Po trzynastej zaniepokojona pani Teresa poszła na górę. Po piętnastu minutach wróciła z dość niewyraźną miną.
 -Co się stało?-pytam
 -Nie chce wyjść.
Nie wiele myśląc pognałam na górę. Zaczęłam dobijać się do drzwi pokoju w którym przebywała.
 -Maja, jeśli nie otworzysz tych cholernych drzwi to je wyważę i nie żartuję!
 -To sobie wyważaj.-usłyszałam.
Wywróciłam oczami i sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer Bartmana i połączyłam.
 -Co jest?
 -Spróbujcie to jakoś przeciągnąć.
 -Coś się stało?-spytał
 -Maja coś sobie ubzdurała i nie chce wyjść. Tylko błagam nie mów Piotrkowi.
 -Dobra postaram się, jakby coś trzeba było z nią pomóc to dzwoń.-odparł po czym zakończyliśmy połączenie. Ja w dalszym ciągu dobijałam się do drzwi przyszłej panny Nowakowskiej. Krzyczałam, groziłam, szantażowałam, ale nic nie przyniosło efektu.
 -Jesteś głupia. Naprawdę chcesz zrobić to Piotrkowi? Co ci strzeliło do tego głupiego łba żeby odwalać coś takiego? To nienormalne, boże mam nienormalną przyjaciółkę.-prowadziłam monolog siedząc pod jej drzwiami. Niemiłosierne zła wstałam i jeszcze raz zdrowo łupnęłam w drzwi. Ani ruszyły.
 -Jeśli to zrobisz to będzie największą kretynką na świecie uwierz! Masz piętnaście minut albo sobie idę i wszystko odwołuję.
Zdenerwowana zeszłam na dół gdzie oczekiwała na mnie mama Mai. Usiadłam obok niej i splotłam ręce.
 -Ja nie wiem dlaczego nagle coś sobie ubzdurała.
 -Jeszcze dziś rano nie mogła doczekać się ślubu ,a teraz...-westchnęła i schowała twarz w dłoniach.
Za jakieś dziesięć minut zaczął się do mnie dobijać Piotrek. Bałam się od niego odebrać bo nie nie miałam zielonego pojęcia co mu powiem bo gdybym powiedziała prawdę na pewno zaraz by tu przyjechał. Po raz ostatni zerwałam się i poszłam na górę.
 -Maja błagam cię. Przecież go kochasz. On się do mnie dobija, więc jeśli nie chcesz słuchać mnie to zaraz będziesz musiała słuchać jego.
Mam ochotę w tym momencie ją rozszarpać. Nie rozumiem kompletnie dlaczego zachowuje się jak obrażone dziecko i to jeszcze w tak ważnym dniu. Nie rozumiem tym bardziej ,że wręcz odliczała do tej chwili, a teraz? Teraz siedzi zamknięta w swoim pokoju.
 -Maaaaaaaaaaaja.-błagałam- Nie popełniaj największego błędu w swoim życiu. Możesz się stresować, ale nie rób czegoś czego byś potem żałowała. Wójcik cholero!-podnoszę ton głosu bezskutecznie. Zrezygnowana sięgam po telefon i wybieram numer Piotrka. Kiedy przykładam telefon do ucha dzieje się wreszcie to czego dopraszałam się od blisko dwóch godzin.
 -Czy ty do reszty zgłupiałaś?!
____________________________________________________
Ktoś spytał mnie ile jeszcze rozdziałów ukażę się tutaj. Otóż do pięćdziesięciu. Nie powiem Wam jednak ile dokładnie. Już bliżej jak dalej końca, jednak on jest jeszcze w dalszej perspektywie, więc spokojnie. Przepraszam ,że tak rozciągnęła się w czasie publikacja, ale jak już wspomniałam na innych blogach, szkoła nie daje żyć, a trzeba walczyć o jak najlepsze oceny na koniec szkoły :)
Mam nadzieję ,że choć trochę rozdział się podoba :) Dziś znikoma nota odautorska bo późna godzina już :) Dobrej nocy,
Ściskam, wingspiker.
PS. Po 28 czerwca zapraszam TU, na razie tylko bohaterowie.